NA STAROŚĆ LICZĄ SIĘ MINUTY, NIE LATA CZY MIESIĄCE, OKRUSZKI DNIA. Recenzja

STANISŁAW BUBIN

Starsi ludzie skrupulatnie odnotowują śmierć rówieśników. Henryk Bocianowski, były śląski tramwajarz, teraz ramol pod osiemdziesiątkę, stary piernik, tetryk, grzyb, pierdziel (co kto woli), główny – mimo wszystko sympatyczny – bohater nowej powieści Żanety Pawlik „Brzydcy ludzie”, też tak robił. Przeglądał klepsydry i za każdym razem dawał się zaskakiwać, gdy znikał ktoś z jego otoczenia. Dotykała go ta pustka. Kilka dni temu widział człowieka, grał z nim w szachy… Wymieniali obaj jakieś uwagi, oglądali swoją nieporadność, a tu na kartce papieru czarną farbą wypisane jego nazwisko, czarny krzyż, informacja o wyprowadzeniu zwłok na cmentarz. Znów jednego mniej! Boleśnie to odczuwał. Wiedział, że o niego kostucha też się kiedyś otrze, może już wkrótce, ma go przecież na swojej krótkiej liście. I czekał…

Żaneta Pawlik „Brzydcy ludzie”. Zysk i S-ka Wydawnictwo (www.zysk.com.pl), Poznań 2025. Str. 352, oprawa miękka ze skrzydełkami. Projekt okładki Tobiasz Zysk. Premiera 21 stycznia 2025.

Książka Żanety Pawlik zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Im człowiek starszy, tym lepiej pojmuje jej przesłanie. Co nie znaczy, że powinni ją czytać głównie „brzydcy ludzie”. A „ładni” – w sensie młodzi – to już nie? Przeciwnie, adresowana jest do wszystkich, mających w sobie chęć zrozumienia, odpowiednie pokłady wrażliwości, empatii. To wnikliwe studium starości, o której powiada się banalnie, że się Panu Bogu nie udała. Starzy mają tendencję do zamykania się w sobie, stają się trudniejsi w obyciu, czasami bywają agresywni. Starość kojarzy się głównie z chorobami, smutkiem i szarością życia. Ludzie więdną na koniec jak liście późną jesienią. Żółkną, butwieją, gniją… Ale nie mieszałbym do tego żadnego boga. Starość to raczej trudny sprawdzian człowieczeństwa. Test na miłość, tolerancję, szacunek i trwałość więzi rodzinnych. Na starość liczą się minuty, nie lata czy miesiące, okruszki dnia – stwierdziła narratorka książki. Zgryźliwy Heniek Bocianowski skwitował to krótko w pewnej rozmowie: „Starzy ludzie robią się coraz bardziej podobni do dzieci. Tak samo nieporadni, zdani na cudzą łaskę, infantylni. I pomarszczeni na twarzy”. Po czym dodał: „Zauważył pan, że wszystkie noworodki mają zmarszczki? Tylko te ich się rozprostowują, a starzy ludzie umierają brzydcy”.

Umierają brzydcy… Powieść Żanety Pawlik jest o powolnym umieraniu właśnie. O zanikaniu, odchodzeniu, końcowej męczącej egzystencji na marginesie życia. O człowieku – jak sam się określił – jeszcze nieumarłym, a już nie do końca żyjącym. Coraz słabszym, coraz bardziej uciążliwym dla siebie i innych. Podpierającym się laską, z zawodnym aparatem słuchowym, nieporadnym umysłem, z pamięcią płatającą figle, pogarszającym się wzrokiem i słabnącym całym organizmem. Jednak – co nie powinno dziwić – również z nieustającą wolą życia. Silniejszą od pragnienia śmierci. Z tą chęcią życia, która drażni wiele osób, bo przecież… mógłby już staruch „kopnąć w kalendarz” i zostawić po sobie ludziom to, co jest jeszcze choć trochę wartościowe: mieszkanie do remontu, może jakieś oszczędności, trochę rzeczy…

Henryk miał tego świadomość. Umysłowo wciąż jeszcze dawał radę, choć zewnętrznie nie wyglądał najlepiej: „Skóra zwisała na ramionach, brzuchu, niczym mokra koszula chybocząca się na wieszaku, wystawiona na słońce i wiatr. Piersi dyndały jak u karmiącej suki. Pracownicy zakładu pogrzebowego zajmą się brzydkim ciałem, umyją, ubiorą, położą na miękkim posłaniu. Żałobnicy złożą kwiaty, zapłaczą, wspomną i… zapomną”. Nie opuszczały go te i podobne refleksje, towarzyszyły mu niemal codziennie. Dlatego kiedy przejął się klepsydrą Bogusia, dobrego znajomego, w głowie zadźwięczały mu słowa „Białej armii” zespołu Republika: „Gdzie są moi przyjaciele / Bojownicy z tamtych lat / Zawsze było ich niewielu / Teraz jestem sam”. I zdecydował: żadnego trębacza na pogrzebie Henryka Bocianowskiego nie będzie. Ma być Grzegorz Ciechowski! „Biała armia” mówiła mu o walce o wartości, o swoje ja. Życie każdego z nas to ciągła walka o zachowanie tożsamości, swojego wnętrza, siły, która jest naszym największym skarbem. Taki był także tramwajarz Bocianowski.

Henryk żył sobie sam – i nie sam. Trzydzieści lat wcześniej pochował żonę Ingę. Pochował, lecz wciąż ożywiał we wdzięcznej pamięci. Ingę przypominał mu na przykład zegar wiszący w salonie i pamiętający przedwojenne czasy. Żona dostała go od rodziny z wioski wciśniętej między Piekary Śląskie a Pyrzowice, razem z antyczną szafą po babce. Zegar był ważny – przypominał Ingę, lecz zarazem denerwował, zbyt szybko odmierzał czas, jaki mu pozostał. Więc kazał wstrzymać ruch wahadła. Heniuś nie karmił się jednak wyłącznie wspomnieniami, nie mieszkał samotnie, w izolacji. Był zdany na rodzinę, z którą nieustannie musiał walczyć o swoją samodzielność. Najgorsze relacje miał z zięciem, lekarzem, ordynatorem, człowiekiem wykształconym i cynicznie go nienawidzącym. Reszta tej nieidealnej rodziny też go różnie traktowała. Jak zawalidrogę, przeszkadzający przedmiot, o który wszyscy się obijają. Henryk Bocianowski wiedział, że najchętniej zamknęliby go w mieszkaniu i obłożyli zakazami używania pieca, gazu, elektryczności, toalety. Bali się, że pewnego dnia ściągnie poważne niebezpieczeństwo na siebie, wnuka, córkę, jej męża i dziecko z pierwszego małżeństwa, nawet na sąsiadów. Henryk starał się jak mógł, żeby nie narobić szkód. Próbował pamiętać o wyłączaniu gazu, spuszczaniu wody w ubikacji, zmywaniu żółtego osadu na wannie, wycieraniu deski klozetowej z kropli moczu, zamykaniu zamka w drzwiach, ale czasami było to skomplikowane, wymykało się spod kontroli. Wymykało jak raniące słowa, którymi obdarzał go zięć, czy nadmierna troskliwość Gertrudy, córki, która zmywała za niego, prała, prasowała, wycierała, czyściła, pastowała mu buty i podłogę, a mimo to on się irytował, wściekał, próbował wszystko robić sam. Niczym dorastające dziecko mówił wciąż „ja sam”, co brzmiało „ja siam, siam, siam!”…

I dlatego Henryk sam człapał do ludzi, do innych ludzi, żeby poczuć, że jeszcze może, że potrafi, umie, że jest wolny i samodzielny. Ogromną estymą obdarzał Anielę, kobietę nieco starszą od jego córki, od nadopiekuńczej Trudy. To z Anielą chciał się związać, pragnął ją pokochać. Aniela prowadziła kawiarnię, w której co czwartki spotykali się emeryci na potańcówkach. Kobieta polubiła Henryka, gotowa była na przyjaźń, interesowała się nim, ale Heniek pragnął czegoś więcej. Może nawet nie zdawał sobie sprawy, jak by to mogło być, lecz nie przejmował się, co ludzie powiedzą. Przyjaźń, nie miłość? Dlaczego ma być zakazana w wieku osiemdziesięciu lat?

Henryk przeżył uczuciowe rozczarowanie. Nie pierwszy raz. Uświadomił sobie znowu, że jest zgrzybiałym człowiekiem, przygarbionym, kostropatym, nieogolonym i śmierdzącym. Że jest staruchem, który sika w portki! Nie można się zakochać w Henryku, nawet przyjaźnić się z Henrykiem nie wolno, bo jest „w połowie martwym, nikim”. Bocianowski wiedział, że „na dobre zniknie dopiero, gdy zamkną go w drewnianej trumnie (…). Niemądry, poczciwy, zdziecinniały staruszek”. Smutne były jego myśli. Zbiegły się z rodzinną decyzją o umieszczeniu go w dziennym domu opieki dla osób starszych. Oczywiście seniora nikt o zdanie nie zapytał. Znowu był zawadzającym przedmiotem i tak się poczuł. Przenieśli go z jego własnego mieszkania do swojego, a później znowu odstawili pod stary adres, gdzie Henryk zamieszkał z córką Andrzeja z pierwszego związku, Sandrą i Alankiem, jej dzieckiem w wieku przedszkolnym (bez ojca). Wydawało się, że zięć Henia, ordynator Andrzej Ratajczak, człowiek wpływowy i ustosunkowany, pociągnie za odpowiednie sznurki i miejsce w domu opieki znajdzie się natychmiast. Jednak koneksje i pieniądze Andrzeja nie pomogły, brakowało miejsc. Owszem, dziadek został wpisany na priorytetową listę, ale to wszystko, musieli czekać jak reszta pospólstwa.

Mimo podeszłego wieku Bocianowski starał się jakoś sobie radzić: przesiadywał w ulubionym fotelu, robił drobne zakupy, chodził na spacery, trzymał się za serce, kiedy zakłuło – i tak wypełniał kolejne dni. Z tych, które mu jeszcze zostały. Kiedy rodzina zorganizowała mu przyjęcie z okazji osiemdziesiątych urodzin, doszło do serii kolejnych spięć. Urodzinowy prezent rozgniewał jubilata. Narzekał, wysilał się na złośliwości, był wiecznie niezadowolony, czego inni nie potrafili zrozumieć. Przecież starali się dla niego, chcieli mu we wszystkim ulżyć. „Brzydcy ludzie” pokazują precyzyjnie, kto naprawdę był brzydki, kto się nie sprawdzał, kto pozował i udawał opiekuńczość, a kto naprawdę był miły i czuły. Okazało się, że dla starych ludzi, tych zgiętych w kształt litery C, podpierających się laską, niekiedy dużo lepsi są ci inni, spoza rodziny, pozornie obcy, na przykład powieściowy Piotrek. Książka poszerza horyzonty myślowe, skłania do refleksji, jacy jesteśmy dla innych. I jacy będziemy sami, kiedy też na nas przyjdzie czas wieku senioralnego. Doskonale opisała to autorka w scenach rodzinnych z Bożego Narodzenia.

Bocianowski każdego dnia wyzbywał się złudzeń, zaraz po otwarciu załzawionych oczu i zwleczeniu się z łóżka. „Henryk chadzał po ziemskim padole na tyle długo, żeby bez żalu nie obudzić się kolejnego ranka. Wszystko już było, przeszłość minęła, a jutro? Doczeka dnia, gdy jutro nie nadejdzie. Człowiek przecież umiera od chwili narodzin. Każde pójście spać jest jak mikroskopijna śmierć odłożona w czasie. Ta śmierć karmi się snem, rozrasta do potężnych rozmiarów, aż wreszcie pochłania ostatnią żywą komórkę. I człowiek przestaje być kośćmi obciągniętymi mięśniami i skórą”.

Jak wszyscy ludzie w podeszłym wieku, Henryk miał też swoje tajemnice. Na starość zajął się porządkowaniem albumów z rodzinnymi fotografiami. Wiele osób tak robi, próbując w ten sposób zatrzymać czas. Heniek też poddał się tej misji. Pewnego dnia na te porządki ze zdjęciami wpadła Gertruda, jego córka. I odkryła czarno-białe fotografie, na których była tylko ona z matką. Gdzie był wtedy ojciec? Czy to on był autorem archiwalnych fotografii? I o czym świadczyły wypisane na odwrocie miłosne zaklęcia? Kto je napisał? Zaczęły się pytania, komplikacje, elektryzujące napięcia. Kolejne napięcia, jako że kąśliwy Henryk nie kwapił się z udzieleniem odpowiedzi. Widocznie uznał, że jeszcze nie czas. „Heniek przypominał jabłko pozostawione zbyt długo na kuchennym blacie, z pomarszczoną skórą i miąższem odsączonym z soku, którego nikt nie chciałby smakować” – stwierdziła narratorka powieści. To przewrotne stwierdzenie, gdyż suszone chipsy jabłkowe mają wielu zwolenników i ja też do nich należę. „Brzydkich ludzi” czytać można po kilka razy i ciągle odkrywać nowe znaczenia. Najbardziej istotne z nich: rodzina jest wszystkim, rodzina jest najważniejsza; rodzina spleciona silnymi więzami miłości przetrzyma najgorsze burze.

Autorka opowiada się za prawami starych ludzi, za godnością i szacunkiem należnym każdemu człowiekowi, w każdym wieku. Nie zawsze tak się dzieje. Starzy ludzie są często obrażani i stygmatyzowani. Starzy, schorowani ludzie najczęściej nie krzyczą, nie domagają się przywilejów, pokornie czekają na to, co ich ich czeka, na dopełnienie się losu. Ale z tego powodu nie mogą być wykluczani, ośmieszani, marginalizowani, spychani na krawędź życia. Strzyka się na nich śliną i jadem, zamiast powiedzieć zwykłe: „Dziękuję za życie i dokonania”. I otoczyć przyjaznym ramieniem. Książka „Brzydcy ludzie” skojarzyła mi się z łacińską frazą „Aliena vitia in oculis habemus, a tergo nostra sunt”. Można ją przetłumaczyć dosłownie: „Mamy przed oczami wady innych, podczas gdy nasze własne są za naszymi plecami”. Przypisuje się te mądre słowa rzymskiemu filozofowi i poecie Lucjuszowi Anneuszowi Senece (Młodszemu). Podobną naukę znajdujemy też w Ewangelii w stwierdzeniu: „Łatwiej jest dostrzec drzazgę w oku bliźniego niż belkę we własnym”. Warto przypomnieć obie te sentencje, kiedy we własnym otoczeniu, w naszym środowisku, nadejdzie czas trudnych wyborów, kiedy będziemy się zastanawiali, czy stary ojciec, stara matka lub ktokolwiek inny uciążliwy i schorowany nie będzie nam przeszkadzał w domu, w rozwoju, w karierze. Co z nimi dalej począć? Jakie granice zamknięcia im wytyczyć? I czy naprawdę są tacy „brzydcy”, że trzeba ich ukryć przed całym światem.

Polecam „Brzydkich ludzi” do uważnej, przemyślanej lektury.

Żaneta Pawlik. Fot. Patrycja Mazurek / Foto Styl Studio

O autorce: ŻANETA PAWLIK urodziła się w 1975 roku i mieszka w województwie śląskim. Mimo usposobienia humanistycznego ukończyła trzy ścisłe kierunki studiów. Przez blisko dekadę występowała na deskach Lekkiego Teatru Przenośnego. Jest laureatką XVIII Turnieju Sztuki Recytatorskiej „Promuj Śląsk”, organizowanego przez Chorzowskie Centrum Kultury, na którym zajęła pierwsze miejsce. Fascynatka jazdy na motocyklu, którym wraz z mężem przejechała Trasę Transfogarską (Transfăgărășan) i Transalpinę (Drum național), najwyżej położone drogi w Rumunii. Eksplorowała skuterem deltę Mekongu, medytowała w tajlandzkiej jaskini, została pobłogosławiona przez hinduskich braminów. Mówi o sobie, że jest kobietą samospełniającą się i wierzy, że ten proces nie ma końca. Nagrywa podcast Pisarskie Dywagacje, w którym mierzy się z pytaniem „Jak pisać, aby inni chcieli czytać?”. Więcej na www.zanetapawlik.pl oraz na Instagramie i Facebooku (www.threads.net/@zanetapawlik.autorka). W 2024 powieściopisarka została laureatką konkursu organizowanego przez Fundację Olgi Tokarczuk „O-po-wieść-o-graniczeniu”. W książkach balansuje między skrajnymi emocjami, podejmuje problematykę społeczną, dialog międzypokoleniowy i wątki wyobcowania. Uczestniczka warsztatów prozatorskich w ramach Festiwalu Góry Literatury pod okiem dr. hab. Karola Maliszewskiego, Miłki O. Malzahn i Zbigniewa Kruszyńskiego. Recenzje wszystkich dotychczasowych książek autorki i rozmowy z nią można znaleźć na stronie LADY’S CLUB w sekwencji Pan Book: https://ladysclub-magazyn.pl/category/pan-book/.

21 stycznia 2025 premiera nowej, poruszającej powieści Żanety Pawlik „Brzydcy ludzie”. Dzięki życzliwości wydawcy portal LADY’S CLUB, patron medialny tej książki otrzymał 5 egzemplarzy, które powędrują do Czytelników. Poniżej nasz konkurs. „Brzydcy ludzie” to piąta książka w dorobku dobrze znanej Czytelnikom autorki. Wszystkie dotychczasowe tytuły – „Mowy nie ma!” (2022), „Tamarynd” (2023), „Światło po zmierzchu” (2023) i „Za zasłoną milczenia” (2024) – zostały doskonale przyjęte przez wrażliwych Czytelników.

Dotychczas wydane powieści Żanety Pawlik. Fot. www.facebook.com/zanetapawlik.autorka

KONKURS CZYTELNICZY

Dzięki uprzejmości Zysk i S-ka Wydawnictwa (www.zysk.com.pl) ogłaszamy dla Czytelników LADY’S CLUB konkurs, w którym można zdobyć 5 egzemplarzy książki Żanety Pawlik„Brzydcy ludzie”. Otrzymają je ci z Państwa, którzy pierwsi odpowiedzą zasadnie i przekonująco na pytanie: Czego ludzie żałują najbardziej na starość? Odpowiedzi wysyłajcie na adres: redakcja@ladysclub-magazyn.pl.

REGULAMIN

1. Nagrodę w konkursie stanowi 5 egzemplarzy książki Żanety Pawlik „Brzydcy ludzie”, ufundowanych przez Zysk i S-ka Wydawnictwo.

2. Rozdanie przewiduje 5 zwycięzców – każdy z nich otrzyma po jednym egzemplarzu książki.

3. Rozdanie trwa od 20 stycznia 2025 roku do wyczerpania nagród.

4. Do rozdania można zgłosić się tylko raz.

5. Zadanie polega na udzieleniu zasadnej i przekonującej odpowiedzi na pytanie: Czego ludzie żałują najbardziej na starość?

6. Spośród nadesłanych odpowiedzi redakcja wyłoni 5 zwycięzców.

7. Wyniki zostaną ogłoszone pod recenzją książki na stronie LADY’S CLUB.

8. Zwycięzcy mają 3 dni na przesłanie wraz z odpowiedziami na adres redakcja@ladysclub-magazyn.pl swoich danych do wysyłki nagrody drogą pocztową; w przypadku braku takiej informacji w wyznaczonym czasie zostanie wybrana kolejna osoba.

Napisano w Pan Book

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress