ADAM ZDANOWSKI. Recenzja
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, by Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do Stanów Zjednoczonych. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wyglądają ów amerykański sen i miejscowe realia, które do tej pory większość z nas mogła poznać jedynie z filmów lub z różnego sortu literatury.
Tymczasem mamy kolejną bezwizową okazję do podróży, dzięki polskiemu wydaniu Zaginionego kontynentu autorstwa Bill’ego Brysona. W latach 80. XX wieku ów Jankes z Iowa postanowił żyć jako poddany Jej Królewskiej Mości Elżbiety II. A potem ponownie odkrył kraj swojej młodości, w związku z czym udał się w sentymentalną podróż po prowincjonalnej Ameryce. Takim też podtytułem opatrzył swoje z tej podróży zapiski. Te trzy dekady odstępu pomiędzy amerykańskim a polskim wydaniem książki sprawiają, że podróżujemy nie tylko w przestrzeni, ale również – a może przede wszystkim – w czasie. To był inny świat. To był naprawdę CAŁKIEM INNY ŚWIAT.
Na Wyspach rządziła Żelazna Dama – Margaret Thatcher. W Afganistanie walczyli Sowieci, a Michaił Gorbaczow uruchomił pierestrojkę w Kraju Rad. Polacy zmagali się z kryzysem gospodarczym i jeszcze większym kryzysem mentalnym, który nastał po brutalnym zduszeniu festiwalu Solidarności, a w USA trwała republikańska złota dekada, wyznaczona rządami Ronalda Reagana, który po czasach stagnacji Cartera przywrócił Amerykanom optymizm. Wprawdzie u Brysona tego optymizmu nie widać, ale to pewnie wynika z faktu, że jest (był wtedy) praktykującym demokratą. Widać natomiast to wszystko, za co pokochały go potem rzesze fanów na całym świecie i za co nie trawi go inna część populacji, uważająca autora za bufona, egotyka i nudziarza. Często chodzi o te same cechy jego pisarstwa.
Może trudno w to uwierzyć, ale Zaginiony kontynent – druga chronologicznie książka Brysona – to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Coś tam słyszałem o Naprawdę krótkiej historii prawie wszystkiego. Gdzieś przewinęły mi się obrazki z jakiegoś popularnonaukowego programu w jednym z kanałów podróżniczych. Wiedziałem, kto zacz, ale tylko tyle. Wystarczająco, żeby ze stosu książek do zrecenzowania wybrać właśnie tę. Reszty dopełniła okładka ze zdezelowanym krążownikiem szos, grzechotnikiem i zagubioną gdzieś w piaskach Arizony czy innego Nowego Meksyku stacją benzynową z nieodłącznym wiatrakiem do pompy wodnej w tle.
Uwielbiam takie klimaty. W czasach przed Google Maps, czytając podobne historie okładałem się atlasami, aby palcem po mapie podróżować wspólnie z bohaterami. Teraz w dowolnej przeglądarce w wysokiej rozdzielczości mogę obejrzeć szczegóły, o jakich kiedyś nie mogłem nawet marzyć, więc korzystam w dwójnasób. Oczywiście nie oglądam zdjęć, tylko mapy fizyczne. Obrazy pozostawiam wyobraźni inspirowanej opisami zawartymi w książce, a tych Bryson nie szczędzi. Nie szczędzi również dygresji i… dygresji od dygresji. I anegdot, i wspomnień z rodzinnych podróży wakacyjnych z dzieciństwa. Gęsto na kartach tej książki od uszczypliwych uwag na temat bliźnich i ich niedoskonałości, od komentarzy piętnujących irracjonalne – subiektywnie – czy też głupie obiektywnie zachowania i przyzwyczajenia potomków Abrahama Lincolna i Calamity Jane (oczywiście nie w tej konfiguracji). Smaczku dodaje fakt, że opowieść ta została spisana pod koniec ósmej dekady XX wieku, co oznacza, że dzisiejsi piewcy politycznej poprawności mogą mieć twardy orzech do zgryzienia przy czytaniu niektórych fragmentów. Dla mnie to oczywista zaleta i powód do polecania na prawo i lewo.
Ochoczo więc przemierzyłem z autorem 38 z 50 amerykańskich stanów. Zasuwałem wraz z nim z Des Moines na Południe. A potem w Appalachy, a potem Wschodnim Wybrzeżem, a potem przez Krainę Wielkich Jezior z powrotem do Iowa i świetnie się bawiłem. Po prostu lubię takie opowieści i ten typ narracji, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu: (…) wjeżdżam na drogę numer… (…), mijam… (…), wjeżdżam na most nad… (…). No lubię i już! Gdyby czytać tę podróż po prowincjonalnej Ameryce wtedy, kiedy powstała, mogłaby stanowić rodzaj świetnego przewodnika po amerykańskim zapupiu. Dziś – nie ujmując nic z jej wartości – można ją traktować głównie jako swoisty pamiętnik Brysona, a część tego świata, który opisywał i który wspominał, można już odnaleźć wyłącznie na kartach tej książki.
Szkoda, że wydawca nie pokusił się choćby o symboliczne słowo wstępne, na okoliczność tych trzydziestu lat dzielących wydanie polskie od oryginalnego. Moim zdaniem, znacząco poprawiłoby to jakość odbioru. Mamy przecież nieliche grono rodzimych autorów, którzy zabierali nas w swoje amerykańskie peregrynacje. Wojciechowie Cejrowski i Orliński, Marek Wałkuski, Marcin Wrona, Waldemar Łysiak, Andrzej Lubowski. Któryś z nich mógłby z powodzenie sprostać takiemu wyzwaniu. Może w kolejnym wydaniu?
Bill Bryson, Zaginiony kontynent. Podróże po prowincjonalnej Ameryce (oryg. The Lost Continent: Travels in small-town America). Przekład Tomasz Bieroń, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2019, str. 376. Inną recenzję tej książki zamieściliśmy także w Lady’s Club nr 3 (60) 2019. Znajdziecie ją w wersji online na tej stronie w zakładce Czytaj.