STANISŁAW BUBIN
Adam Dzierżek potwierdził „Spóźnionym pożegnaniem”, że jest najlepszym polskim autorem powieści kryminalnej w stylu noir – czarnej, gęstej, mrocznej. Autor świetnie przyjętych thrillerów „Nieco bliżej piekła” i „Padliny” po raz kolejny zaprowadził nas w rejony, w które lepiej nie zapuszczać się z dobrej woli. Po prostu można nigdy z nich nie wyjść, jak z jakiegoś ponurego labiryntu. Najpierw, w pierwszej książce, byliśmy w przeklętych Młodziewicach, niewielkim mazurskim uzdrowisku, później w rozpadającym się blokowisku z „Padliny”, a teraz autor zawiódł nas do zapomnianego przez boga Stawirowa, gdzie ręka w rękę rządzą diabeł, śmierć i sekta szurniętego doktora Nawary. Ciężko przyjść do siebie po lekturze tej książki – autor nie szczędził nam wrażeń przyprawiających o gęsią skórkę.
Główny bohater, Maks Mejza, jest prywatnym detektywem, facetem bez zleceń, topiącym żale w alkoholu po odejściu z wydziału kryminalnego policji. To odejście nie było dobrowolne. Wywalili go, gdy z broni służbowej spróbował sobie strzelić w łeb. Zostały mu po tym incydencie dwie pamiątki: kula w ozdobnym pudełku, którą trzymał w szafce koło łóżka w swojej klitce i swędząca, paskudna blizna na szyi, która dawała o sobie znać, ilekroć się denerwował albo spinał, a spinał się często. Mejza urządził sobie byle jakie biuro w dawnym punkcie ksero i od wielu dni czekał na pierwszego klienta. Kiedy czekał, palił i pił. To najlepsze, co mógł robić, żeby zagłuszyć sumienie, zapomnieć, wyciszyć się, uspokoić trzęsące się ręce. I nie wejść w konflikt z patologicznymi sąsiadami.
Mejza to bohater, o którym nie można nic powiedzieć – ani dobry, ani zły. Na pewno nieudacznik. W miłości mu nie wyszło, w pracy nie wyszło, z sąsiadami nie wyszło. Na domiar złego spadł mu na głowę trup młodej kobiety, z wysokiego piętra. Prawie spadł i prawie trup, bo ciało kobiety runęło tuż koło niego z balkonu na beton i rozbiło się jak dojrzały pomidor. Wtedy właśnie, w zetknięciu z ziemią, nieszczęsna zginęła. Być może gdyby spadła wprost na Mejzę, zostałaby tylko ranna, a on by zginął pod jej ciężarem, lecz stało się, jak się stało – Mejza spojrzał w górę, do nieba, żeby prześledzić jej ostatni lot i wtedy dostrzegł na balkonie głowę znikającego mężczyzny. Może mu się tylko wydawało, że dostrzegł, nie był pewny, tak zeznał koledze z policji, który wpisał go na listę świadków zdarzenia. Skąd mógł wiedzieć, że dużo później w Stawirowie znajdzie zakopane dość płytko zwłoki tego mężczyzny z balkonu, blondyna, jak zapamiętał. Ale detektyw Mejza wielu rzeczy nie mógł przypuszczać, gdy usłyszał dźwięk, jaki wydaje uderzające o beton ciało. Szedł wtedy, jak co dzień, z monopolowego do swojego biura, gdzie bezczynnie czekał na pierwsze zlecenie. I wreszcie doczekał się. Wszedł facet, o którym pomyślał, że szuka punktu ksero, a nie detektywa. A jednak detektywa! Przyszedł ojciec, który szukał wnuka. Albo wnuczki, nie wiedział. Gotów był zapłacić niemałe pieniądze za wiadomość, za zdjęcie dziecka. Za informację o jego matce. Córka tego faceta uciekła z domu niedługo po tym, gdy zaszła w ciążę. Uciekła ze swoim lekarzem psychiatrą i to on prawdopodobnie był ojcem dzieciaka. Tego zleceniodawca mu nie powiedział. W tej sprawie coś kręcił, ale Maksa Mejzy to nie interesowało, w każdym razie nie od razu.
Zadanie wydawało mu się banalnie proste. Trzeba po prostu pojechać do Stawirowa, odszukać doktora i jego kobietę, dowiedzieć się, czy urodziła, pstryknąć fotografię i wrócić do klienta.
W tym czasie po okolicy rozeszła się wiadomość o tragedii w Stawirowie. Ktoś, rzekomo pracownik techniczny w szkole rodzenia, w trakcie naprawy uszkodzonego wentylatora zabił wiertarką ciężarną kobietę. Rzekomo niechcący wbił się wiertłem prosto w jej brzuch, zabijając matkę i dziecko jednocześnie. Sprawcę zatrzymano, a wydarzenie zakwalifikowano jako wypadek, zbrodnię nieumyślną. Maks Mejza przeanalizował swoim śledczym rozumem to zdarzenie, lecz uznał, że go nie interesuje – nie wiąże się ze zleceniem. Nie ta kobieta, nie to dziecko. Nie jego sprawa. Znowu się pomylił, lecz skąd mógł wiedzieć, że całe to Stawirowo to jego sprawa. O mieście dotąd tylko słyszał. Opowiadała mu o nim kobieta, z którą kiedyś był dość blisko. Ona stamtąd pochodziła, jednak Maksymilian dawno jej nie widział. Nie słyszał też, co się z nią działo, nie miał żadnych wiadomości i nie wierzył, że ją tam spotka, że pożegna się z ukochaną jak powinien, bo nawet w pożegnaniach Maks był nieudacznikiem.
Od tego momentu, to znaczy od wyjazdu Mejzy do Stawirowa zdezelowanym autobusem, atmosfera w powieści gęstnieje coraz bardziej. Nikt nie lubi miasteczek zapyziałych, zapomnianych przez ludzi i boga, dusznych i cuchnących, a Mejza nie lubił najbardziej, bo przyszło mu pojechać w czasie największych upałów, jakie rozlały się po kraju. Stawirowo miało jeden, zarobaczony, ale znośny hotel, jedną taksówkę, pusty zabetonowany rynek, nienawidzących siebie i swój los mieszkańców, wysuszone na popiół trawniki, jedną podłą knajpę, jeden kościół i zapijaczonego księdza. I tę cholerną szkołę rodzenia, w której podstarzały świr zakłuł wiertłem na oczach męża i innych ciężarnych nieszczęsną kobietę i jej nienarodzone dziecię. No i miał od momentu przyjazdu trzęsącym się autobusem węszącego za cudzym dzieckiem detektywa.
Galeria postaci w „Spóźnionym pożegnaniu” Dzierżka nie jest specjalnie rozbudowana, lecz są to ludzie specyficzni, jak zombie z serialu o żywych trupach. W dusznym klimacie Stawirowa nikt nie może się odnaleźć, a prywatny detektyw Mejza na nieszczęście spotyka jeszcze na swojej drodze wciągającego kreskę reportera, który chce zrobić karierę na reportażu o zbrodni w szkole rodzenia i sympatyzującą z nim, choć niewiele znaczącą młodą policjantkę, która z lubością narusza procedury i ujawnia najbardziej skryte tajemnice śledztwa. I która od pierwszej chwili przestała lubić Mejzę, bo faceta popijającego wódę, drapiącego się po bliźnie i chodzącego w czasie upału w zmiętolonej marynarce po prostu lubić się nie da. Mejzie to jednak nie przeszkadzało, miał swoje do zrobienia i swoje robił. W dziwnym i tajemniczym, zarośniętym chwastami dworku pod miastem odnalazł byłego psychiatrę, otoczonego przerażającymi postaciami. Nie spotkał tam jednak żadnych dzieci, a społeczność, otaczająca i chroniąca doktora, wydała mu się dziwna, chora i skryta. Pierwszy kontakt z ochroniarzami też nie należał do przyjemnych. Detektyw został brutalnie pobity. Kiedy – w miarę – doszedł do siebie i po zapiciu tabletek wódką zaczął na nowo analizować zależności między sektą a resztą mieszkańców, zniknął dziennikarz, a wszyscy, z którymi o tym rozmawiał, albo nic nie wiedzieli, albo kłamali na potęgę. Przypadkiem, oczywiście kupując kolejną porcję alkoholu, Mejza natrafił też w sklepie na swoją byłą dziewczynę…
Upał wciąż wszystkim dokuczał, opary alkoholu stawały się coraz gęstsze, w otoczeniu mendowatego detektywa pojawiła się śmierć, która miała go odstraszyć. Łatwo się domyślić, że człowieka takiego jak on nie można odstraszyć byle jak, byle czym. Swoimi niezgrabnymi ruchami były policjant uruchomił lawinę zdarzeń i odkrył tajemnice, od których włos co chwilę jeżył mi się na głowie. W dymie absurdalnych teorii doktora ginęli ludzie, a samotny detektyw musiał zrobić wszystko, by go zatrzymać.
Czy to zrobił? Wykazał się? Popisał czymś nadzwyczajnym? Trudno uwierzyć, że w zakamarkach ludzkiego umysłu zrodziły się aż takie zbrodnie, ale autor powieści nie poskąpił nam niczego – rozstrzygnięcia okazały się wstrząsające. Jeśli Maksymilian Mejza chciał wrócić do normalnego świata, do logicznie pojmowanej rzeczywistości, ba, podskórnie tego pragnął, to Stawirowo skutecznie wyleczyło go z tych pragnień. Nic nie okazało się takie, jak powinno, choć uczciwie trzeba powiedzieć, że były glina wywiązał się ze zlecenia. Nie pogodził się jednak ze światem, w każdym razie nie od razu, nie po tej kaskadzie patologicznych wypadków. Promykiem optymizmu, światełkiem nadziei w tym mrocznym tunelu, okazała się jedynie pewna biedna dziewczynka z bloku Mejzy, ta, która uratowała dla niego etui ze złotym pociskiem, kiedy jej rodzina w złodziejskim szale plądrowała klitkę detektywa na poddaszu. Ale to też mogło być tylko złudzenie.
Nowa książka Adama Dzierżka na długo pozostanie w pamięci czytelnika. Mam nadzieję, że beznadziejny, budzący litość, lecz jednak skuteczny detektyw Maks Mejza, niestety, alkoholik, wróci jeszcze w kolejnych powieściach. Zasługuje na to, by dać mu szansę. „Spóźnione pożegnanie” skojarzyło mi się z „Długim pożegnaniem” Raymonda Chandlera, powieścią sprzed 70 lat, w której wystąpił prywatny detektyw Philip Marlowe. Tytuł Chandlera nawiązywał do niełatwej przyjaźni Marlowe’a z przypadkowo poznanym alkoholikiem Terrym Lennoxem. Na tym moje skojarzenia się kończą, ale nasz pisarz bez wątpienia kroczy dobrą drogą i niech się jej trzyma. Dobry obrał kierunek, a Stawirowo, choć nie Ameryka, mogłoby się jeszcze parę razy pojawić.
O autorze: ADAM DZIERŻEK urodził się w 1993 roku w Gołdapi; zawodowo związany jest z branżą bezpieczeństwa i ochrony. Pasjonat literatury kryminalnej, szczególnie szeroko pojętego nurtu noir. Recenzję pierwszego kryminału Adama Dzierżka, „Nieco bliżej piekła”, można przeczytać na portalu LADY’S CLUB pod linkiem https://ladysclub-magazyn.pl/pan-book/nazywam-sie-komisarz-bogart-i-mam-stopien-komisarza-recenzja/. Recenzję „Padliny” zamieściliśmy tutaj: https://ladysclub-magazyn.pl/pan-book/facet-z-naostrzonym-rzeznickim-tasakiem-recenzja/. Polecam książki tego autora!