Z M.M. MACKO, autorką powieści „Cykada na parapecie”, wydanej przez Zysk i S-ka Wydawnictwo, rozmawia Stanisław Bubin
W jakich kategoriach traktuje pani swoje pisarstwo? Zawodowych czy może jako lekarstwa dla duszy (swojej i ogółu czytających). A może baśni ku pokrzepieniu, szukania sensu życia? Przetwarza pani życiowe doświadczenia, czy też zdaje się wyłącznie na wyobraźnię i fikcję?
Od wczesnego dzieciństwa lubiłam opowiadać historie. Nawet wtedy, kiedy jeszcze nie potrafiłam stawiać liter na papierze, nosiłam w sobie ogromne pragnienie, żeby moje wymyślone opowiastki zostały utrwalone w formie pisemnej. Babcia i mama nie miały łatwego zadania, zapisując moje opowieści w zeszytach, bo zawsze pilnie sprawdzałam, czy aby na pewno uwieczniły moje słowa dokładnie tak, jak pojawiły mi się w głowie. Studiowałam język angielski w Kolegium Języków Obcych we Wrocławiu, następnie zdobyłam tytuł magistra pedagogiki. Przez wiele lat byłam nauczycielem. Pracowałam w różnych miejscach, począwszy od przedszkola, poprzez szkołę średnią, prywatne szkoły językowe, własny dom lub domy uczniów, gdy prowadziłam działalność gospodarczą, a kończąc na firmach, w których uczyłam języka biznesowego. Cieszyłam się z wykonywanego zawodu, nigdy się nie nudziłam. Praca w tak odmiennych środowiskach pozwoliła mi spotkać wielu ludzi, stawić czoła rozmaitym wyzwaniom i doskonalić się w przekazywaniu wiedzy językowej w zrozumiały, atrakcyjny i łatwo przyswajalny sposób. Kiedy kończy się studia, pomimo odbycia pokaźnej liczby praktyk, ma się wciąż jedynie mgliste pojęcie o nauczaniu. Praktyczne umiejętności są wypalane w wirze pracy, w codziennych sytuacjach. Wiele lat później przyszedł taki moment, w którym ewidentnie poczułam, że coś się kończy. Kochałam to, co robiłam, a jednak wewnętrzny głos podpowiadał mi, że już czas na zmianę. Wówczas zajęłam się pisemnym i ustnym tłumaczeniem. Tłumaczyłam książki z języka angielskiego na polski. Były to głównie poradniki, a ja bardzo chciałam zmierzyć się z przekładem powieści. Wreszcie dostałam wymarzoną propozycję i wykonałam próbkę tłumaczenia. Do tej pory pamiętam falę gorąca, która zalała mi twarz, kiedy otrzymałam odpowiedź od wydawnictwa. Wszystko pokreślone na czerwono i pytanie od wydawcy, opatrzone trzema znakami zapytania: „Pani Marto, czy jest Pani pewna, że poradzi sobie z tym tłumaczeniem?” Poczułam w ustach smak goryczy. Musiałam wyjść na spacer, przewietrzyć się i na spokojnie zastanowić, co powinnam odpisać. Wyciągnęłam z serca żądło porażki i z pokorą poprosiłam wydawcę o drugą szansę. Ku mojemu zdumieniu i wielkiej radości wydawnictwo przystało na prośbę i postanowiło we mnie zainwestować. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że wkraczam w niezwykle istotny etap przygotowań do pisania powieści. Mogę powiedzieć, że właściwie każdy etap życia zawodowego kształtował mnie i przybliżał do pisarstwa. Teraz widzę to bardzo wyraźnie. W jakich kategoriach traktuję pisarstwo? Po trosze we wszystkich, które pan wymienił. Piszę ku pokrzepieniu i uleczeniu serc, ku ubogaceniu wnętrza czytelnika. Chcę, żeby mój odbiorca zaczerpnął coś wartościowego, coś co zostanie z nim na dłużej. Historie, które zaczynam snuć, zawsze też dają wiele mnie samej. Poszerzają, leczą, wzbudzają pytania, przerażają, wzruszają i napełniają nadzieją. Uczę się myśleć o sobie jako o pisarzu. Kiedy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję, staram się odpowiadać, że jestem pisarzem. Wcześniej mówiłam, że piszę, że coś tam sobie tworzę w wolnej chwili, ale taka odpowiedź jest pewnego rodzaju ucieczką i wentylem bezpieczeństwa, próbą zneutralizowania tego, na co się zdecydowałam. Zdecydowałam się kroczyć drogą pisarza i dążyć do tego, żeby w przyszłości utrzymywać się z pisania. W moich powieściach i opowiadaniach przetwarzam zarówno życiowe doświadczenia, jak i wykorzystuję wyobraźnię, tworząc fikcyjne wątki. Słusznie pan użył słowa: „przetwarzać”, ponieważ życiowe doświadczenia, do których odnoszę się w swojej prozie, mają najczęściej jedynie zabarwienie prawdziwych wydarzeń. Zabarwienie większe lub mniejsze. Przyznaję, że w „Cykadzie na parapecie” wykorzystałam autentyczną historię przy opisywaniu prawa wendety w Albanii, zmieniłam w niej tylko kilka szczegółów. W fabułę wplotłam również rzeczywisty wątek z życia mojej babci oraz prawdziwą postać Lisy McVey, amerykańskiej policjantki. W mojej powieści debiutanckiej „Zapomniałem dodać” pojawia się osoba publiczna, którą zresztą darzę ogromną sympatią. Podobnie dzieje się w opowiadaniu „Wywiad” ze zbioru „Deszczowe sny”. Z kolei opowiadanie „Sprawa Etana Patza” jest oparte na prawdziwej, głośnej sprawie zaginięcia sześcioletniego chłopca w Nowym Jorku w latach siedemdziesiątych. Wydaje mi się, że czytelnicy lubią nawiązania do prawdziwych wydarzeń bądź osób. Generalnie życie mnie inspiruje, podsuwa pomysły. Staram się mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Nigdy nie wiadomo, jaka zaobserwowana sytuacja, usłyszana rozmowa czy przeczytana historia staną się trampoliną do kolejnej powieści.
W recenzji „Cykady na parapecie”*) uznałem za konieczne poinformować czytelników, że jest to powieść „wartościowa, intrygująca, niebanalna, pozostawiająca głębszy ślad i zmuszająca do przemyśleń”. Czy nie przesadziłem w zachwytach? Inni krytycy też byli tego zdania? Jak pani – wszak Mistrzyni Słowa (https://mistrzynislowa.pl/) – odbiera te wyrazy uznania po przeszło dwóch miesiącach od premiery książki? Spełniły się pani nadzieje pokładane w tej książce? Dodam, że średnia ocena na portalu LubimyCzytać.pl wynosi 8,5/10.
Bardzo dziękuję za wiele przychylnych słów, jakimi pan obdarzył „Cykadę na parapecie” w recenzji i mam nadzieję, że nie przesadził Pan w zachwytach. Z tego co wiem, powieść spotyka się z pozytywnym odbiorem. Niektórzy krytycy uważają, że początek książki jest dość mozolny, a nawet nudny z racji dużej ilości retrospekcji. Brak przedstawienia pewnych wydarzeń z przeszłości bohaterów i brak solidnego umocowania ich traum doprowadziłyby w najlepszym razie do miałkości, w gorszym do skonfundowania czytelnika. Odbiorca nie widziałby powiązania między poszczególnymi wątkami powieści. Takie jest moje zdanie. Życie wewnętrzne bohaterów oraz ich doświadczenia odgrywają w powieści ogromną rolę – tak właśnie zamierzyłam. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może to odpowiadać. Jak odbieram wyrazy uznania po przeszło dwóch miesiącach od premiery książki? Niezmiennie mnie one cieszą. Jestem wdzięczna i szczęśliwa, że „Cykada na parapecie” została tak dobrze przyjęta w różnych kręgach. Wysoka ocena na portalu LubimyCzytać.pl jest dla mnie dużym wyróżnieniem. Nie wiem, czy moje nadzieje pokładane w książce się spełniły, ponieważ wciąż za wcześnie na dokładne raporty sprzedażowe. To one pokażą mniej więcej zasięg „Cykady…”. Mniej więcej, nie dokładnie. Powieść dotrze na pewno do wielu czytelników na zasadzie „sąsiadka pożycza sąsiadce, znajomy pożycza znajomemu”. Nie mam nic przeciwko. Zależy mi przede wszystkim na tym, żeby przesłanie zawarte w powieści mogło osiąść w sercu jak największej ilości odbiorców. Nie będę udawać, że czynnik finansowy nie odgrywa żadnej roli. Nie skupiam się jednak na nim, ponieważ wówczas straciłabym z oczu cel, dla którego piszę. Staram się wykonywać dobrą robotę i promować powieść również we własnym zakresie. Ostatnio zupełnie spontanicznie wpadł mi do głowy pomysł na cykl filmików „Wnętrze od kuchni” w kontekście „Cykady na parapecie”. Filmiki nie są profesjonalne, nagrywam je we własnej kuchni. Nie chodzi tu przecież o profesjonalizm, ale głównie o to, żeby poruszać ważne tematy dotyczące naszego wnętrza. Filmiki można obejrzeć na moim koncie na Instagramie m.m.macko i na Facebooku (Marta Balon lub Mistrzyni słowa – m.m.macko). Marzy mi się, żeby przynajmniej jedno z moich dzieł doczekało się ekranizacji. Pociąga mnie obraz, film. Podręcznik „Jak napisać scenariusz filmowy” (Robin U. Russin, William Missouri Downs) zajmuje ważne miejsce w mojej głowie i na mojej półce z książkami. Kiedy piszę, myślę obrazami. Słowo ma wielką moc oddziaływania, obraz również.
Jak długo przygotowywała się pani do napisania tej książki? Pytam o podręczniki psychologii, badanie różnych typów relacji łączących ludzi? Skąd taka znajomość psychoterapii i wiedzy na temat poszukiwania sensu życia?
Mówiąc szczerze, wiele ostatnich lat przygotowało mnie do napisania „Cykady na parapecie”. Mam na myśli wiedzę z psychologii, badanie różnych typów relacji łączących ludzi, przyglądanie się mechanizmom rządzącym ich myśleniem, intencjami i postępowaniem, poznawanie przyczyn stojących za takim czy innym zachowaniem. Jestem autentycznie zainteresowana ludźmi i ich historiami. Lubię słuchać. Przychodzi mi to naturalnie i myślę, że ludzie to wyczuwają. Intensywne obcowanie z drugim człowiekiem dało mi mięsistą wiedzę praktyczną, która była dopełnieniem wiedzy teoretycznej płynącej z podręczników. Długa kariera nauczyciela i praca w różnych środowiskach pozwoliły mi na poczynienie mnóstwa obserwacji. Jestem osobą empatyczną i wejście niejako w skórę drugiego człowieka nie jest dla mnie czymś trudnym. Przygotowując się do napisania tej konkretnej historii, przestudiowałam szereg artykułów i obejrzałam wiele wywiadów z pedofilami lub osobami o skłonnościach pedofilskich. Nigdy nie miałam bezpośredniego kontaktu z kimś, kto zmaga się w tym obszarze, dlatego potrzebowałam zgłębić wiedzę, posłuchać autentycznych wyznań i odczuć ich mrok bez wchodzenia w rolę sędziego. Musiałam spróbować zrozumieć przyczyny popełniania tak obrzydliwych czynów. Spróbować zrozumieć, bo czasami nie istnieje żadne uzasadnienie, a przynajmniej go nie widać. Moim celem nie jest bynajmniej usprawiedliwianie ohydnych zbrodni, ale zaproszenie czytelnika, żeby wniknął głębiej w to, co może być lub bywa dostrzegalne na pierwszy rzut oka. „Cykada na parapecie” powstawała przez ponad dwa lata. Sam początek książki pisałam, kończąc jednocześnie swoją powieść debiutancką. Jeszcze zanim tekst trafił do Zysk i S-ka Wydawnictwa, praca z redaktor Justyną Karolak zajęła mi kolejny rok. Nie śpieszyłyśmy się, ponieważ nie wisiał nad nami żaden termin ostateczny.
Tych, którzy wahają się, czy sięgnąć po pani powieść, poinformuję, że jest to książka z dramatycznym wątkiem kryminalnym. Miłość i małżeństwo można ratować na różne sposoby, najlepiej ocalając życie ukochanej osoby. Justyna i Krystian wyruszyli z Warszawy do chaty letniskowej w Maruszynie koło Szaflar na prośbę przyjaciół, którzy, trochę naiwnie, wierzyli, że w pięknych okolicznościach przyrody para uratuje swój związek, przy odrobinie dobrej woli. Niestety, oboje tylko udawali, że tego pragną. Zachowywali się jak obcy sobie ludzie, wręcz jak wrogowie. Skąd inspiracja do tej historii? I czy nie bała się pani ryzyka, że popadnie w banał, bo przecież podobnych opowieści w wydawniczej masie jest mnóstwo?
Myślę, że wiele małżeństw przeżywa kryzysy i wiele związków rozpada się na skutek nieuleczonych zranień, które partnerzy noszą w swoich duszach niczym ciernie. Ogromny procent tych zranień sięga korzeniami okresu dzieciństwa. Przeżyte traumy często skutkują brakiem umiejętności skutecznego porozumiewania się, nawet jeśli dwoje ludzi wciąż się kocha. Chociaż przyczyny kryzysów mogą być podobne, każda historia jest inna – wyjątkowa tak, jak każdy człowiek jest wyjątkowy. Z jednej więc strony chciałam napisać o czymś, co jest dość powszechne i co przeżywa wielu ludzi, z drugiej strony pokazać szczególność tej konkretnej opowieści. Oczywiście, że bałam się tego, że popadnę w banał i zamiast wymalowania przed czytelnikiem obrazu złożonych i nieschematycznych bohaterów, stworzę nieprzekonujące „wydmuszki”. Postanowiłam podjąć to ryzyko. Czy udało mi się stworzyć niebanalną historię i niebanalnych bohaterów? Wierzę, że tak, ale ostateczną ocenę pozostawiam czytelnikom.
Wiemy nie od dziś, że człowiek jest nieodgadniony, złożony, nieprzewidywalny. Pani bohaterowie też tacy są. Mam wrażenie, że przekaz brzmi: zło nie zawsze jest złem, a dobro – dobrem. Nie oceniajmy szybko i pochopnie, człowiek to konstrukcja nieschematyczna, nikt nie składa się z samych zalet czy wad. A może nie tylko o to chodziło?
Wydaje mi się, że niejednokrotnie mamy tendencję do wyciągania zbyt pochopnych wniosków, do formułowania przedwczesnych ocen i niesprawiedliwych osądów. Patrzymy na drugiego człowieka, dodajemy dwa do dwóch – i już wszystko wiemy. To nie takie proste, bo rzeczywiście człowiek jest nieodgadniony, złożony i nieprzewidywalny. Nie mamy tak naprawdę pojęcia, jak byśmy się czuli i jak postąpili na miejscu kogoś, kogo ośmielamy się okrutnie osądzać i skreślać. Nie wiemy do końca, czego doświadczyła inna osoba i przez co przeszła. Nie wzbraniam się w powieści przed nazywaniem ewidentnego zła złem. Chcę jednak zaprosić czytelnika do głębszej podróży eksplorującej przyczyny, a nie tylko skutki czyjegoś postępowania. Człowiek rzeczywiście nie składa się z samych zalet i wad. Przestępca może być zdolny do czynienia dobra, podobnie jak porządny człowiek do wyrządzania krzywdy. Żeby ocenić kogoś lub czyjeś życie w rzetelny sposób, potrzebujemy informacji, których nam często brakuje. Osobiście uważam, że zestawem pełnych danych wraz z okolicznościami łagodzącymi dysponuje jedynie Bóg, a my powinniśmy zachować ostrożność, jeśli pokusimy się wejść w jego kompetencje. Kolejną kwestią jest wybór. Każdy z nas dokonuje codziennie dziesiątków (jak nie setek) wyborów, które mają znaczenie. Zawsze istnieje wybór. Nawet mierząc się z najtrudniejszymi okolicznościami możemy wybrać, jak na nie zareagujemy. Nie jesteśmy bezwolnymi istotami, którym pozostaje poddać się kipiącym w nas żądzom. Podejmujemy autonomiczne decyzje, nadające konkretny bieg naszemu życiu.
Jacy autorzy byli (i są) dla pani mistrzami? Na jakiej prozie kształciła pani literacką wrażliwość? Celne są zwłaszcza te fragmenty powieści, które dotyczą najbardziej wstrętnych wspomnień Justyny, tkwiących w jej psychice jak bolesny, ropiejący cierń. Te wspomnienia wiązały się z ojcem-zboczeńcem, którego kiedyś znienawidziła. To skomplikowane, lecz istotne dla akcji całej książki. Świetnie dała sobie pani radę z opisaniem jej stanu. Justyna nienawidziła ojca, będąc świadomą, dojrzałą kobietą, wciąż jednak tkwiła w niej, głęboko ukryta, dziewczynka – córunia tatunia. Nie uświadamiała sobie, że jakąś częścią siebie nadal go kocha. W którym momencie życia doszła pani do wniosku, że będzie pisarką, bo ma pani ludziom coś do powiedzenia od siebie i że to może być interesujące, emocjonujące, pouczające?…
Niewątpliwie bardzo ważnymi twórcami są dla mnie między innymi J.R.R. Tolkien, C.S. Lewis, Haruki Murakami, Alice Munro, Hermann Hesse. Każdy z wymienionych autorów ubogacił mnie w inny sposób. Niezwykle wartościową znajduję również prozę Justyny Karolak, mojej redaktor, która jest również pisarzem. Jestem zachwycona jej powieścią „Kobiety i szatani”. Pisarstwo wymaga nieustannego rozwoju. Pisarz powinien być otwarty, czerpać od innych i chętnie wystawiać się na bodźce literackie w różnej formie. Muszę przyznać, że obcowanie z cudzymi tekstami w zawodzie tłumacza, kiedy terminy gonią i pojawia się presja, żeby dużo i szybko pracować, skutecznie wyssało ze mnie siłę i ochotę na czytanie prozy i tworzenie własnych dzieł. Kiedyś żyłam zbyt intensywnie i zaniedbałam pragnienie pisania. Wierzę, że nie był to czas stracony, ponieważ doskonaliłam w sobie cechy potrzebne w pisarstwie. Od kilku lat uzupełniam literackie zaległości i nadrabiam to, co umknęło mi w przeszłości. Pamiętam dwa niezwykle istotne momenty. Uwaga! Będzie mistycznie. Dwadzieścia trzy lata temu spotkałam się z prorokiem. Nie z wróżbitą, ale prorokiem. Tak się składa, że różnicę między nimi wyjaśniłam w „Cykadzie na parapecie”. Ów prorok nie znał mnie i nie istniały żadne okoliczności, dzięki którym mógłby zaczerpnąć od kogoś wiedzę na mój temat. Powiedział, że mam w sobie dar pisania i że Bóg pomoże mi go rozwijać i pomnażać. Poczułam wtedy, że Stwórca mnie widzi. Chociaż tamte słowa bardzo mnie poruszyły, musiało upłynąć około dwadzieścia lat, nim potraktowałam pisanie poważnie. Wierzę, że przesłanie od proroka spoczywało zapieczętowane w moim sercu i czekało, aż postawię ten krok. Drugi moment pchnął mnie już bardzo konkretnie do stworzenia pierwszego dzieła. Nadal leży w szufladzie, ale ufam, że kiedyś ujrzy światło dzienne. Nie mogę zdradzić zbyt wiele na temat sytuacji, która stała się bodźcem do napisania pierwszej powieści. Powiem tylko tyle, że podczas pewnego spotkania z przyjaciółmi miały miejsce zdumiewające i wyjątkowe wydarzenia i to one zainspirowały mnie do chwycenia za pióro. W tym czasie wydałam dwie inne książki i dwa opowiadania, a tamta opowieść wciąż czeka. Ciekawe, jak nasze plany i wyobrażenia zmieniają się przy zetknięciu z innym, większym planem. Na wszystko jest odpowiedni czas i pora.
Aspekt kryminalny w powieści jest ważny, bo implikuje rozwój wydarzeń, ale nie najważniejszy. Chyba ważniejszy jest wątek obyczajowy, ponieważ w kryzysie małżeńskim, zwiastującym rozwód, zachowania obojga są i standardowe, i niestandardowe. Ciekawym zabiegiem kompozycyjnym jest śledzenie wydarzeń i myśli bohaterów naprzemiennie, raz jej, raz jego oczami. Stosowała już pani wcześniej podobny układ w prozie? I czy to trudne, zważywszy, że raz trzeba wchodzić w skórę bohaterki, raz – faceta?
Nie, nigdy wcześniej nie stosowałam takiego układu w prozie. Nawet nie posługiwałam się narracją pierwszoosobową, jeśli nie liczyć krótkich opowiadań z kursów pisarskich. Do tej pory pisałam w narracji trzecioosobowej. „Cykada na parapecie” jest podwójnym eksperymentem ze względu na narrację pierwszoosobową i dodatkowo naprzemienną: męską i żeńską. Ogromny atut narracji pierwszoosobowej to bezpośrednia perspektywa bohatera. Dzięki niej obserwujemy wydarzenia i świat, jakby siedząc w skórze bohatera. Możemy oglądać go od środka wraz z wszelkimi rozterkami, przemyśleniami i targającymi nim emocjami. W „Cykadzie na parapecie” na tym właśnie mi zależało. Prowadzenie narracji męskiej było wyzwaniem, ponieważ, po pierwsze, nie jestem mężczyzną, po drugie, nie miałam absolutnie żadnej pewności, czy moja wiedza na temat tego, jak czują i myślą mężczyźni jest wystarczająca. Z oczywistych przyczyn narracja żeńska przychodziła mi bardziej naturalnie. Musiałam zadbać w niej o spójność postaci. Powieściowa Justyna nie jest mną, a ja nie jestem nią. Prowadzenie narracji wymagało ode mnie patrzenia na świat oczami osoby z cechami, doświadczeniami i zestawem traum, które jej przypisałam. Potrzebowałam tego skrzętnie pilnować, bo przecież Justyna nie mogła się nagle zachować w sposób zaprzeczający jej naturze. Po zakończeniu prac redakcyjnych poprosiłam dwóch mężczyzn o różnych typach osobowości i odmiennych predyspozycjach, żeby przeczytali „Cykadę na parapecie” – szczególnie pod kątem narracji męskiej. Wiedziałam, że szczerze przekażą mi uwagi na temat niewiarygodnych aspektów myślenia, mówienia lub postępowania powieściowego Krystiana. Uwag nie było wiele, stąd wnioskuję, że dość dobrze udało mi się wejść w skórę faceta. Dotychczas nie otrzymałam od czytelników żadnych krytycznych sugestii odnośnie do wspomnianej kwestii. Może takie sugestie się jeszcze pojawią. Chętnie słucham konstruktywnych uwag, ponieważ chcę stawać się lepszym pisarzem.
Ciekawym zabiegiem jest hasło SMS-owe „Cezar”. Kiedy Justyna wpadła po uszy w bagno, Krystian mógł uratować jej życie, otrzymawszy takie wezwanie. Nie będę wyjaśniał o co chodzi, bo trzeba książkę przeczytać, ale sposób wezwania pomocy jest oryginalny. Może wszyscy powinniśmy się na coś takiego umówić? Czy jednak policja zareaguje na taki znak i ruszy nam na ratunek? Jakie znaczenie w pani interpretacji może mieć takie hasło wywoławcze? Chodzi o wiarę w cud? O wzbudzenie zaufania i nadzieję?
Myślę, że nawet w bardzo bliskich relacjach mogą pojawić się takie chwile, w których czujemy się odłączeni od siebie, kiedy powstają szczeliny w komunikacji, przeżywamy kryzys. Istnieje duża szansa, że pomimo pęknięć na jednym poziomie, pod warstwą nieporozumień i zranień, wciąż jest zachowany fundament tej relacji. Wówczas zbawienną rolę może odegrać hasło: „Słuchaj, naprawdę potrzebuję pomocy” – niezależnie od tego, czy pod tym hasłem kryje się dosłowny kod w postaci jakiegoś słowa, czy jest to coś bardziej symbolicznego. Powieściowi Justyna i Krystian stworzyli sobie w dobrych dla ich małżeństwa czasach właśnie taki sygnał ratunkowy. Nie spodziewali się, że stanie się on kluczowy w kryzysowej sytuacji. Justyna, wysyłając do Krystiana hasło „Cezar”, liczyła na cud. Wierzyła, że w chaosie panującym w ich związku, gdzieś tam spoczywa ten niezachwiany fundament. Z kolei Krystian uwierzył, że żona nie wysłałaby tego hasła, gdyby nie znalazła się w trudnej sytuacji i nie potrzebowała pomocy. Chociaż po drodze oboje przeżywają wątpliwości w zakresie interpretacji ustalonego między nimi kodu, to jednak mają nadzieję, że jest on czymś niezmiennym w ich małżeństwie, czymś, co nadal ich scala. Oczywiście nie chodzi o hasło samo w sobie, ale o zaufanie. Nie mam pojęcia, czy policja zareagowałaby na ten znak i ruszyła nam na ratunek. Chcę wierzyć, że znalazłby się ktoś dociekliwy, podobny do Daniela Rozbickiego z „Cykady…”.
W pani prozie – tak to odbieram – istotne znaczenie ma wiara w sprawczą moc siły boskiej, która może zmusić kogoś do ocalenia siebie i drugiego człowieka. Mylę się? To ten moment w „Cykadzie…”, w którym oboje, Justyna i Krystian, odtworzą w sobie zapomnianą, pokrytą kurzem wiarę w Boga. Cytaty z Biblii pozwoliły im przetrwać najgorsze, pokazały przemiany, jakie dokonały się w duszach obojga bohaterów. Sugestywnie dała pani wyraz swojemu przekonaniu, że podstawą prawdziwej miłości musi być wiara. Dobrze to odczytałem?
Boska siła do niczego nas nie zmusza. To byłoby pogwałcenie wolnej woli człowieka. Bóg inspiruje, zachęca i używa splotu różnych okoliczności, żebyśmy poszli określoną drogą. Mówi do nas, posługując się rozmaitymi sposobami. Zostawia znaki. Krystian i Justyna zaczynają te znaki rozpoznawać, odnajdują pocieszenie i wsparcie. Nawiązują relację z Bogiem, chociaż jeszcze nie wiedzą, dokąd ta więź ich zaprowadzi. Wierzę, że człowiek otrzymał od Stwórcy zdolność do miłości i głębokiego poświęcenia, nawet jeśli Stwórcy nie uznaje. Chcę przez to powiedzieć, że nie trzeba wierzyć w sprawczą moc siły boskiej, żeby kochać. Uważam natomiast, że miłość może wyrazić się o wiele pełniej, kiedy świadomie podłączymy się do Źródła Miłości – do Tego, Który Jest Miłością.
„Cykada na parapecie” to powieść wieloznaczna i wielowarstwowa. Zapytałem czytelników, którzy brali udział w konkursie, jak rozumieją tytuł nowej powieści M.M. Macko, ale zapytam też panią, autorkę, bo lepszej okazji chyba nie będzie? Spotkała się pani z wątpliwościami interpretacyjnymi?
Cykady wydają bardzo charakterystyczny dźwięk. Niektórych on drażni, dla mnie jest tajemniczą, piękną melodią, jakby pieśnią zapowiadającą nowy dzień i nowy początek. Najpierw cykada przyszła mi do głowy, a dopiero później zorientowałam się, że symbolika związana z tym owadem i przypisywane mu przez różne kultury właściwości, idealnie wpisują się w to, co chciałam przekazać. Nazywam takie zbiegi okoliczności boskim zrządzeniem twórczym. „Cykada…” ma bardzo bogatą symbolikę. Oznacza między innymi: piękno, niewinność, czystość, przemianę, wewnętrzną transformację, odnowę. Cykady potrafią całkowicie się przekształcić, przechodząc z jednego stanu do drugiego w krótkim czasie. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie jedna z czytelniczek, która brała udział w konkursie zorganizowanym przez pana, napisała, że cykada kojarzy jej się z zapowiedzią śmierci. Początkowo spanikowałam: „Ojej! Nie takim przesłaniem chciałam się podzielić”. Nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo trafne jest to skojarzenie. Zanim dojdzie do zmartwychwstania, musi nastąpić śmierć. Zanim przejdziemy transformację, potrzebujemy zrzucić starą powłokę, co wiąże się nieodzownie ze śmiercią jakiegoś dawnego aspektu nas. „Czasami te zadane niespodziewanie rany potrzebują czegoś więcej niż zagojenia i uzdrowienia. Odrętwiałe, sparaliżowane miejsca wymagają zmartwychwstania…” (cyt. za „Cykada na parapecie”). Tytułowa cykada odnosi się do poszczególnych bohaterów na różne sposoby. Każdy z nich woła o wewnętrzną przemianę, nawet jeśli jest to wołanie bezgłośne. I pojawia się cykada na parapecie – cudowna zapowiedź transformacji, która przybywa do każdego inaczej. Tylko – czy bohaterowie to dostrzegą i odpowiedzą na zaproszenie? Czytelnicy muszą przekonać się sami.
Proszę zdradzić na koniec, jaki jest pani rozkład dnia? Nad czym pani teraz pracuje? Ile czasu poświęca pani na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, panią zajmuje? No i jakie ma pani relacje z czytelnikami? Czy pytają o dalsze losy bohaterów i sugerują tematy książek?
Kilka miesięcy temu wyprowadziłam się z Polski do Szwajcarii i nadal jestem w procesie osadzania się w nowym kraju. Moje życie wywróciło się w wielu aspektach do góry nogami. To ekscytująca, ale duża zmiana, duże wyzwanie, inne zasady panujące we wszystkich dziedzinach życia, począwszy od ubezpieczenia zdrowotnego, a kończąc na regułach związanych z segregacją śmieci. Nieznany język. Mieszkam we francuskojęzycznym kantonie i nie wszędzie porozumiewamy się po angielsku. Tu ludzie są bardzo otwarci, przynajmniej ja tego tak doświadczam. Chciałabym poznać chociaż podstawy języka, żeby móc się z nimi komunikować. Obecnie koncentruję się głównie na promocji „Cykady na parapecie”. A tych działań jest sporo. Jestem tak skonstruowana, że potrzebuję, żeby dopełnił się pewien etap, nim ruszę dalej. Sporo czasu poświęcam na rozgryzanie mediów społecznościowych, co – nie ukrywam – nie jest dla mnie wcale proste. Konto na Facebooku założyłam dopiero wtedy, kiedy zbliżał się proces wydawniczy mojego debiutu. Nigdy nie dążyłam do zaistnienia w mediach społecznościowych, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że tam toczy się duża część życia. Jeśli chcę, żeby ludzie dowiedzieli się o mojej twórczości i powieściach, powinnam się z tymi mediami zaprzyjaźnić. Myślę, że znalazłam swój sposób na funkcjonowanie w świecie wirtualnym, który nie kłóci się z moją osobowością i nawet zaczął sprawiać mi radość. Wiodę teraz nieco szalone życie, inne od poprzedniego uporządkowania. Na pewno niezbędnym elementem dnia jest randka artystyczna (nazwę przejęłam od Julii Cameron, autorki poradnika „Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę”). To najczęściej spacer, podczas którego spotykam się ze Stwórcą (największym artystą), wystawiam się na nowe pomysły i inspiracje. Następne godziny poświęcam na pisanie, prowadzenie reaserchu, czytanie prozy, przygotowywanie wpisów w mediach społecznościowych, odpisywanie czytelnikom – generalnie na różne aktywności, które ściśle wiążą się z działalnością twórczą. Buduję też relacje z innymi pisarzami, recenzentami i różnymi ludźmi poruszającymi się w świecie twórczości. Zaczęłam pisać coś nowego, ale jeszcze nie wiem, czy zrodzi się z tego powieść, czy może opowiadanie. Myślę o zbiorze opowiadań o kobietach dla kobiet. Wprawdzie nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów, powiem więc tylko, że z kilkoma osobami ze świata pisarskiego planujemy literackie przedsięwzięcie. To wciąż pieśń przyszłości, ale wierzę, że gdy ta pieśń zabrzmi, wydarzą się piękne rzeczy. Obecny sezon mojego życia jest wyjątkowy. Staram się podchodzić do różnych spraw spokojnie, bez pośpiechu, planować długofalowo, uczę się być dla siebie dobra, dbam o kondycję fizyczną i zdrowie. Lecząco-kojąco-inspirujący wpływ przyrody mnie w tym wszystkim wspiera. Co jeszcze, prócz tworzenia, mnie zajmuje? Proza życia, liturgia zwyczajności, jak mówi amerykańska pisarka i ksiądz anglikański Tish Harrison Warren. Próbuję w tej codzienności odnajdywać sens, a nawet inspirację. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, żeby ktoś pytał o dalsze losy bohaterów „Cykady na parapecie”. Nie planuję pisać drugiego tomu. Dla mnie to zamknięta historia, chociaż zakończenie jest w pewnym sensie otwarte, zostawiające pole dla wyobraźni i interpretacji czytelnika. Natomiast dość często pojawiają się pytania o dalsze losy bohaterów mojej powieści debiutanckiej „Zapomniałem dodać”. Gdybym miała do niej wrócić, raczej poprowadziłabym nową historię nawiązującą do życia jednego z bohaterów. Czuję, że powoli nadchodzi czas, żeby zająć się pierwszą powieścią – tą, która wciąż spoczywa w szufladzie.
Korzystając z okazji, chciałabym serdecznie zaprosić czytelników, wrocławian i nie tylko wrocławian, na moje spotkanie autorskie, które odbędzie się w sobotę 23 września o godzinie 16.00 w księgarni Gądowianka przy ulicy Horbaczewskiego 4-6 w Centrum Handlowym ASTRA we Wrocławiu.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję za rozmowę i wspaniałe pytania, na które odpowiedziałam z ogromną przyjemnością.
*) LADY’S CLUB, sekwencja Pan Book: https://ladysclub-magazyn.pl/pan-book/rany-potrzebuja-czegos-wiecej-niz-zagojenia-i-uzdrowienia-recenzja/.
Autorem zdjęć wykorzystanych w rozmowie jest GRZEGORZ SZAŁAJKO.