ANIOŁOWIE UKRYWAJĄ SKRZYDŁA, ŻEBY BYĆ WŚRÓD NAS. Recenzja

STANISŁAW BUBIN

To jest książka, której nie da się ani streścić, ani opowiedzieć. Po prostu trzeba ją przeczytać, żeby zachwycić się jej wyjątkowością, przecudną urodą, wszelkimi smakami i zapachami. Określenie jej gatunku literackiego także przyszłoby mi z trudem, ponieważ „Anioła z rubinowym sercem” Joanny Szelągowskiej nie da się wepchnąć w żadne ramy. Zawsze coś będzie wyłazić poza przyjęte normy klasyfikacyjne, coś będzie wystawać i nie pasować. To również świadczy o jej niezwykłej oryginalności.

Ani to bowiem powieść obyczajowa – choć obyczajowa jak najbardziej. Ani kryminalna – choć i takie wątki, dość liczne, w niej znajdziemy. Ani religijna – mimo że są w niej odniesienia metafizyczne, modlitewne, ezoteryczne i, dosłownie rzecz ujmując, anielskie. Ani to dziennik drogi czy zapis podróży, wycieczki rowerowej, samochodowej, samolotowej, aczkolwiek i tym wszystkim po trosze jest. Ani to romans, aczkolwiek dużo w książce mamy o miłości. Ani poemat, ani elegia… Chyba że przychodzi nam na myśl, jak w pieśni Grzegorza Turnaua, że to liryka, liryka / tkliwa dynamika / angelologia / i dal. Jednym słowem powieść Joanny Szelągowskiej to lektura do powolnego nasycania się, do smakowania i nasładzania. Refleksyjna, poetycko wzruszająca, filozoficzna. Świetnie napisana barwnym, plastycznym językiem. Takim, który niezauważenie wciąga i pozwala narracji unosić się, prowadzić za rękę. To również proza pouczająca, gdyż można się z niej całkiem sporo dowiedzieć o różnych sprawach i rzeczach.

O jakich sprawach i rzeczach?

Joanna Szelągowska napisała powieść o ludziach i aniołach. O nas i naszych opiekunach, o wzajemnych relacjach człowieczo-anielskich. Dyskretnych i niedyskretnych, łatwych i niełatwych.

Trudno powiedzieć, czy to powieść współczesna, skoro tyle w niej odniesień do historii. Tej dawnej, sięgającej powstania styczniowego i wojny z bolszewikami oraz obu wojen światowych, pierwszej i drugiej. I tej historii całkiem nowej, zahaczającej o czasy komunistyczne i początki transformacji. Czy współczesnością dla czytających tę książkę teraz może być rok 2004, kiedy to Polska wchodziła do Unii Europejskiej? Bohaterowie powieści pytają się między sobą, kto głosował za wejściem, kto był przeciw. To ważna data, ale z perspektywy szesnastoletniej Klary Pogonowskiej ważniejsze chyba jest to, co o niej myśli i jak ją postrzega nieco starszy, przystojny student Jacek Orzełowski.

Każdy w książce ma własną historię, dla niego najważniejszą, i swojego anioła-opiekuna. Ta powieść jest o pewnej grupie ludzi tworzącej rodzinę. Rozległą, wielopokoleniową rodzinę. Ci ludzie nie do końca są jeszcze świadomi, że ich rodzina jest większa niż im się wydaje, bo ich historia jest większa, rozchodzi się niczym kręgi po wodzie, gdy wpadnie do niej kamień – w różnych kierunkach rozchodzą się kręgi rodzinne, na wschód i zachód, przekraczają rzeki, lasy, miasta i granice. Gnani jakimiś dziwnymi impulsami, powiedzmy delikatnymi muśnięciami i pchnięciami anielskich skrzydeł, ci nieznający się jeszcze dość dobrze ludzie wyruszają w drogę, by spotkać się w jednym wybranym miejscu i lepiej się poznać, odkryć na nowo, zrozumieć się, polubić, pokochać, wybaczyć sobie grzechy (jeśli były), przełamać bariery językowe i wszelkie inne. Gdzieś tam na salonach jednoczy się wspólnota europejska, gdzieś w pewnej wiosce podlaskiej łączy się rodzina… Procesy równoległe i równie ważne.

A zaczyna się to wszystko w sobotę, w dniu imienin Gerwazego i Protazego, o bladym świcie, czyli o takiej porze, gdy wszyscy jeszcze śpią, a budzą się jedynie ptaki i turyści. Pierwsze powstały żurawie. Ciszę mglistego poranka przerywa ich klangor, później śpiewają szpaki, a pewien wąsaty rowerzysta na białej damce, w filcowym kapeluszu z rondem typu fedora, gwiżdże im do wtóru, po czym – uratowawszy wprzódy przed śmiercią w rzece dwuletnią dziewczynkę – rusza w trasę do Poznania. Ani rodzice dziewczynki, ani ona sama nie zauważyli, że turysta osusza w pędzie białe skrzydła i chowa je pod kapeluszem typu fedora. To Kazik, tak nazywa się rowerzysta w zawadiackim kapeluszu, któremu zamarzyło się, by dojechać o własnych siłach w rodzinne strony. Do niego dołącza później anioł Józef (Josef), a po nich wyruszają w drogę inni. Najpierw Fabian Pogonowski i jego córka Kasia, zła na ojca, że przeczytał jej intymny pamiętnik (wyznała w nim między innymi, że wstydzi się ojca-śmieciarza, sprzątacza). Znacznie później rusza też Klara, żona Fabiana, razem z przyjacielem rodziny, Rosjaninem Aleksiejem. Jadą mercedesem, później wychodzi na jaw, że skradzionym. Klara musiała zostać w szpitalu, gdyż okazało się, że wreszcie, po wielu nieudanych próbach, jest w ciąży i będzie miała bliźniaki. Byli też w drodze inni, Johann Andritzki z okolic Fuldy z żoną Walburgą. Para turystów z Niemiec, którym w dziwnych okolicznościach skradziono mercedesa…

Wszyscy jadą w to samo miejsce, do dworku w Plewkach. Do samotnej i oschłej kobiety o imieniu Katarzyna, matki Fabiana, skłóconej z nim od lat. Katarzyna złamała nogę, trzeba ją odwiedzić, pocieszyć. Każdy (i każda) z jadących ma inne intencje i chęci. Jedni jadą z własnej woli, inni jakby pod przymusem, wszyscy z bagażem swoich doświadczeń, przeżyć, emocji, które muszą znaleźć ujście. Z Poznania do Plewek jedzie się osiem godzin w jedną stronę, najpierw szerokimi drogami, asfaltowymi, wygodnie, ale później wąskimi i ciasnymi, krętymi, niebezpiecznymi, z licznymi przystankami, które są okazją do przeżywania nowych przygód i wieczornych zwierzeń.

Nieoczekiwanie na przykład szesnastolatka Kasia jest świadkiem wymiany ojcowskiej skody rapid na nowszą hondę jazz. I dowiaduje się, że ojciec wcześniej nosił imię Jan i był bratem w zakonie, lecz nie dotrwał do święceń. W Plewkach historia zagęszcza się jeszcze bardziej. Nie tylko historia. Opodal, kiedy na niebie pojawia się rój perseidów, spadają meteory. Bogactwo natury! Może z Marsa przybyły do Plewek? We wsi oprócz prawdziwych aniołów, sterników ludzkich szlaków, ujawniają się również anioły mniej prawdziwe, a jednak prawdziwe, jak na przykład ów anioł rzeźbiony, stojący na postumencie, z mieczem, i pilnujący bramy wejściowej do obejścia pani starszej. Jak i ten wytarty w koszulę nocną zielony anioł z czerwonym sercem, z delikatną srebrną gwiazdeczkę błyszczącą na powierzchni czerwieni. Kiedy patrzyło się na niego pod słońce, rubin świecił. Zieleń butelkowa zamieniła się w kolor szmaragdowy, a karmin kropli serca w rubinowy, srebrna gwiazdka zaświeciła mocniej.

Oprócz znanych już bohaterów we wspomnieniach przybyłych i miejscowych pojawiają się też dawni mieszkańcy tej drobnoszlacheckiej wsi: zakonnice Kajusa i Akwila, zabite przez Sowietów i pochowane pod oknem dworu, a także Szmul, Ryfka i inni żydowscy mieszkańcy okolic, wywiezieni i zabici przez nazistów. Jak skomplikowane potrafią być losy ludzkie, świadczy historia Aleksieja, który nieoczekiwanie staje się Aleksiejem Schmelterem: Mieszkałem w Krasnojarsku z mamą i jej kolejnymi partnerami. Jednego lata, mały byłem, krótko po urodzeniu się brata, mama zawiozła mnie do rodziców ojca i zostawiła na wakacje, a później na cały rok i kolejny rok. Mieszkałem z dziadkami, aż urosłem. Ojciec już wtedy pojechał do Niemiec. I wiesz, dla jednych byłem Rosjaninem, dla innych Niemcem, a dla jeszcze innych Polakiem, a dziadkowie mówili: „My są Mazurzy”. Dla jednych byłem ateistą, dla innych prawosławnym, a dla dziadków baptystą. Gdy inni chcieli mojej pomocy, mówili, że ja swój, a jak nie chcieli mnie, to mówili, że ja cudzy. Na tym historia Aleksieja się nie kończy. Niespodziewanie został rosyjskim Mazurem i spadkobiercą ciotki Kitajowej! On to chyba z bieżeńców, tych zapomnianych uchodźców z 1915, a przecież dwa miliony poszły w Rosję. Kto o nich pamięta oprócz specjalistów? – zastanawia się nad nim kustosz z lokalnego muzeum.

Bohaterowie książki, a przybywa ich coraz więcej z każdą stroną tej magicznej opowieści poetycko-historycznej (Andrzejowie, Orzełowscy, Zdanowscy, Borkowscy i inni sąsiedzi, powinowaci czy krewni też się liczą), wpadają w przedziwny krąg zdarzeń, w wir losów coraz mocniej splatających się ze sobą. Mówią po polsku, niemiecku, angielsku, łużycku, rosyjsku… I dogadują się! Dziwnym trafem odnajdują wspólny język, porozumiewają się coraz lepiej, bez tłumaczy, bo jak się okazuje los czy boski nakaz, palec Opatrzności, jakkolwiek nazwać tę siłę, pchnął ich pod ten jeden dach, do tego samego ogrodu, na te same ścieżki, żeby się złączyli, gdyż są wielką rodziną – wraz z Johannem, Walburgą i Aleksiejem. Potwierdzają to liczne dowody, fakty i artefakty. Zdumiewające odkrycia!

Joanna Szelągowska potrafi doskonale ukazać wartość materialną i zabytkową, jaką mają domowe rzeczy i pamiątki: meble, kanapy, grafiki, portrety, ikony, skrzynie, obrazy, listy, przedmioty kuchenne, złote portugały z napisem In hoc signo vinces (Pod tym znakiem zwyciężysz), krzyże z cerkwi, gockie zapinki, ubrania babek i dziadków, skórzane albumy z fotografiami w sepii, miniatury i dagerotypy… Ludzie i miejsca, domy i wioski, drzewa i sady, koty i psy, jak choćby Zbylut i czarniawy Ludomir, pasieki i zwierzęta gospodarskie mają swoją historię, niełatwą, skomplikowaną, pełną niekiedy krwi i łez, lecz autorka z wprawą archeologa, z szufelką w ręku i miotełką odkurza je, odświeża, podziwia. Dokładnie jak Kasia, kiedy z czułością odsłaniała, odkurzała i podziwiała babcine ubrania ze strychu i pawlacza. Dla każdego autorka jest liryczna i delikatna. Stara się przekonać nas do uczynienia podobnej wiwisekcji we własnych domach i rodzinach, bo to dobra droga do odkrycia, że miłość i przyjaźń przenoszą góry i czynią świat lepszym. Uświadamia to sobie sędziwa Katarzyna Pogonowska, kiedy zapatrzona w iskry z ogniska płonącego w sadzie, tak oto rozmyśla: Żyła, bo rodzice żyli, bo żyła babcia i rodzeństwo. A później nie żyli. Wtedy, w czasie wojny, śmierć nieustannie przechodziła przez ich dom. Najpierw Rosjanie weszli i ojca aresztowali. Z więzienia wyciągnął go krewny stryja. Komunista. Tego stryja, co z żoną Żydówką przed pierwszą wojną światową wyemigrował do USA. Później przyszli Niemcy i za jakiś czas pojawiła się rodzina tego komunisty. Uciekli z getta, bo zadarli z Judenratem i policją żydowską. Ojciec odwiózł ich bryczką aż na granicę ze Związkiem Radzieckim do Drohiczyna. Złotą obrączkę dziadka dał pogranicznikom. A później żołnierze Armii Krajowej, jeszcze policja niemiecka poszukująca Żydów, bandy różne, jacyś złodzieje, cwaniacy, uciekinierzy. Babka tylko modliła się i modliła w tym swoim pokoiku. No i śmierć przyszła i została. A na koniec Rosjanie znowu weszli i zabili te dwie zakonnice. Josef nie zdążył ich ukryć. Napatrzyła się na trupy.

Dochodzimy wraz z nią do wniosku, że lepiej jest, jeśli naszymi codziennymi kłopotami są tylko drobiazgi. Bo drobiazgami są – w porównaniu z tym, co przeżyła starsza pani Katarzyna Pogonowska – nudności będącej w ciąży Klary czy porzucenie Hansa przez młodego Josefa, homoseksualnego syna Johanna i Walburgi. A już całkowicie miłym drobiazgiem jest to, jak zakochany w Kasi Jacek powtarza w głowie zdanie dziadka: W to lato tylko Katarzyna Pogonowska. Dopowiadając w sercu: I we wszystkie kolejne również.

W powieści Anioł z rubinowym sercem jedni odchodzą, inni przychodzą. Lub wyjeżdżają, na przykład do Niemiec czy Irlandii. A jeszcze inni znów przyjeżdżają. Świat jest w ciągłym ruchu. Samochody są w ruchu, samoloty, łódki i rowery. Wciąż wszystko się zmienia i płynie, lecz uczucia i wiara, również wiara w dobro, muszą trwać niezmiennie. Lepiej się całować, przytulać, patrzeć w słońce i niebo, podziwiać widoki i kolory, obserwować zieleń i zwierzęta, niż czynić zło. Lepiej cieszyć się każdą podarowaną nam chwilą i dziękować za gościnę, niż martwić się na zapas i smucić. Czasami dobrze się pomodlić, zaufać. Dobrze to ujął Łużyczanin Johann Andritzki: Miłość i śmierć są splecione ze sobą. Miłość wypróbowuje śmierć, a śmierć miłość, czy są prawdziwe. Nie boję się śmierci, bo mnie kochasz. Bo ciebie kocham.

I na końcu tą samą drogą, którą do Plewek przyjechało – tą samą drogą odjechało troje rowerzystów. Jeden z nich miał na głowie kapelusz typu fedora, a pod nim białe skrzydła. Ich ubrania złociły się od blasku zachodzącego słońca. Kolejną misję w czasie i przestrzeni rowerzyści uznali za zakończoną, wybrali się zatem w następną podróż przez życie. Pewnie inną trasą niż Plewki-Poznań. Może spotkamy ich teraz na swoich ścieżkach?

JEST WE MNIE WIARA, ŻE DOBRO MA SENS. Wywiad

Z JOANNĄ SZELĄGOWSKĄ, autorką powieści Anioł z rubinowym sercem, wydanej przez Zysk i S-ka Wydawnictwo, rozmawia Stanisław Bubin

Może, jeśli pani pozwoli, zacznijmy od Plewek. Bo że w powieści pojawił się Poznań, to dla mnie oczywiste i zrozumiałe, jest pani przecież związana z tym miastem. Ale skąd pomysł na podlaskie Plewki, żeby tam ulokować znaczną część powieściowej akcji?

Najprościej odpowiadając: Bo tam spędzałam wakacje w dzieciństwie. Nie jest to jednak warunek wystarczający do napisania powieści. Koniecznym warunkiem był nieustanny zachwyt nad rzeczywistością, jaki tam przeżywałam. Tylko na marginesie dodam, że przedrozbiorowe granice Podlasia nie obejmowały tych terenów. Tu było województwo lubelskie, ziemia łukowska. Podlasie było za Liwcem.

Podziwiam u pani znajomość geografii lokalnej. Domyślam się, że wodząc palcem po mapie staranny kartograf wytyczyłby precyzyjnie szlak podróży głównych bohaterów książki? Wszystkie nazwy miejscowe są prawdziwe, czy tak?

Oczywiście, nazwy miejscowe pochodzą z atlasu. Atlas to taka moja zabawka z lat dziecięcych. I zapraszam do zabawy czytelników.

Stworzyła pani książkę, nad którą już zachwycają się pierwsi recenzenci – wśród nich i ja! Gratulacje! Proszę zdradzić, jaka główna idea przyświecała pani w trakcie pisania i skąd pomysł na powieść z aniołem w tytule? A przede wszystkim, dlaczego aniołowie u pani upodobali sobie jazdę na rowerach?

Pierwowzorem anioła na rowerze jest mój ojciec. Odbyliśmy wspólnie liczne rowerowe wycieczki wokół Poznania. Kiedy tata zmarł, postanowiłam zapisać jego wspomnienia, by zostały dla wnuków i prawnuków. Opowieść jednak już na samym wstępie wyszła poza pamiętnik. Chciałam zapisać, jak pięknie było w tych miejscach, które odwiedzaliśmy, chciałam utrwalić uśmiech ojca.

Do kogo adresuje pani swój przekaz? Jaki to przekaz? Bo chyba nie chodzi o to, by w życiu było lekko, łatwo i przyjemnie? Z reguły tak nie jest, a zaklęcia „kochajmy się!” zazwyczaj nie działają…

Książka jest dla tych, którzy lubią zatonąć w czytanej opowieści, lubią pogubić się w wątkach, by dać się zaskoczyć finałowi. „Kochajmy się” – to nie jest zakończenie tej opowieść. Raczej bezdomni znajdują dom, a samotni bliskich. Miłość trafia się przy okazji życia.

Jak to się zaczęło w pani przypadku, no i o czym będzie następna książka, bo domyślam się, że powstanie?

Jestem przekonana, że potrzeba opowiadania i słuchania opowieści ma charakter archetypiczny: jest wpisana w duszę każdego z nas, wynika z potrzeby szukania odpowiedzi na te wszystkie pytania o sens. Mama czytała nam na dobranoc. To był pierwszy skręt na ścieżkę literatury.

Jest w pani pisaniu dużo wiary w dobro. Czy słusznie mi się wydaje, że jest pani przekonana, że dobro, miłość i szczęście zawsze muszą zwyciężać, mimo przeciwności losu?

Raczej jest we mnie wiara, że dobro ma sens. Jeżeli w efekcie końcowym dobro stoi na przegranych pozycjach, to powinniśmy jeszcze raz zastanowić się, czy aby na pewno dobrze definiujemy „wygraną”.

Ile czasu poświęca pani na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, panią zajmuje? W jakim momencie odczuła pani, że pisanie jest ważne i potrzebne? Czy udaje się pani utrzymać równowagę między pracą literacką a życiem osobistym?

Najpierw rozrasta się we mnie opowieść pod wpływem… zapachu, koloru, zdarzenia. Powoli rośnie we mnie. Poświęcam czas rodzinie: mężowi, córce, mamie, rodzeństwu, przyjaciołom, a opowieść rośnie sobie. Czasem zmienia kierunek pod wpływem ich opowieści. W efekcie piszę chyba cały czas. Gdy jednak przychodzi moment zapisywania, to właściwie chciałabym zniknąć: przestaję być rodzinna i towarzyska. Na szczęście moi bliscy rozumieją mnie.

Czy identyfikuje się pani ze słowami Walburgi, jednej z bohaterek powieści, że miłość i śmierć są splecione ze sobą, miłość wypróbowuje śmierć, a śmierć miłość, czy są prawdziwe?

Kiedyś przeczytałam, że w hafcie ukraińskim kolor czerwony symbolizuje miłość, a czarny śmierć. Meandry ukraińskiej wyszywanki to jak opowieść o życiu. Ile w tym powiedzeniu prawdy? Przypatruję się życiu i wyszywankom od dawna i nadal nie wiem. Walburga swoimi słowami ratuje raczej mężowskie poczucie sensu życia.

Stworzyła pani interesujące studium o osobach poszukujących bliskości innych. Czy od początku miała pani zamiar zaprezentowania bohaterów w tak różnych odmianach i rodzinnych splotach?

Tak widzę ludzi: zbliżają się do siebie po ścieżkach tak niezwykłych, że aż trudno czasem uwierzyć w ich realność. Zawsze mnie to zachwycało.

Jak długo przygotowywała się pani do napisania tej książki? Pytam o ewentualne lektury, podręczniki, inspiracje? A może przetworzyła pani w tak udany sposób własne doświadczenia i historię swojej rodziny? I skąd ta zademonstrowana w książce ogromna znajomość sztuki i kultury materialnej?

Książka powstawała około dwóch lat: snucie opowieści, jej zapis. Przypominałam sobie różne gawędy ojcowskie, i nie tylko, i sprawdzałam ich prawdziwość. Szukałam wiedzy. Wiedza to jest mój konik. Nie lubię nie wiedzieć.

Udało się pani zaprezentować galerię ciekawych postaci, mniej lub bardziej łączących się ze sobą. Może to panią zdziwi, ale mnie najbardziej zafascynowali Fabian i Aleksiej. Czy to klasyczne konstrukcje literackie, czy też słyszała pani o takich jak oni, co przeszli podobne drogi?

Fabian i Aleksy dla mnie są typami mężczyzn, którym los nie odpuszcza, a oni trwają, nieustannie podnoszą się z przegranej. Poznałam kilkoro ludzi o losach tak trudnych. Jedną z nich była pani z ZSRR. Pasuje do niej tylko jedno określenie: „Przetrwała”.

Wiemy nie od dziś, że człowiek jest nieodgadniony, złożony, nieprzewidywalny. Pani bohaterowie też tacy są. Co z tego wynika? Nie oceniajmy szybko i pochopnie, człowiek to konstrukcja nieschematyczna, nikt nie składa się z samych zalet czy wad? A może nie tylko o to chodzi?

O to chodzi! Człowiek nie jest schematyczny. Oczywiście w pewnych deterministycznie określonych granicach biologii czy też powiązań przyczynowo-skutkowych. Jeżeli znalazłby się człowiek-schemat, też byłby zastanawiającym wyjątkiem.

I jeszcze jeden ciekawy aspekt z pani książki: nikt nie jest słaby ani nikt nie jest silny psychicznie. Nasze role społeczne, zależnie od kontekstu, mogą się zmieniać. Sytuacje Katarzyny, Klary i Fabiana są tego najlepszym dowodem. Czy to nasze „bratnie dusze”? Wzory do naśladowania?

Bywamy słabi, silni, bywamy w różnych rolach. Owo „bywanie” to z jednej strony przekleństwo, z drugiej źródło nadziei, że uda się coś zmienić na lepsze, że zły los to tylko chwila. Byłoby mi miło, gdyby moi bohaterowi stali się „bratnimi duszami” czytelników. Z takimi „bratnimi duszami” można nawet przeżyć wojnę, jak mi opowiadano.

Postaci z pani książek są zwykłe i niezwykłe, jak większość z nas. Nie ma wśród nich bohaterów nadzwyczajnych ani podziału na charaktery białe i czarne. Nie ma nadzwyczajnych wątków kryminalnych ani szczególnego draństwa, nie ma też polityki. Poplątane losy mogą być jednak atrakcyjne! Czy wierzy pani w rolę przypadku w naszym życiu, czy też możemy mieć wpływ na swoją historię?

Chyba bym nie potrafiła opisać jakiejś postaci jako jednoznacznie złej. Opisywanie innych jako jednoznacznie dobrych pachnie hagiografią. Nie gustuję w takich historiach. Lubię zaś takie, w których przypadek gra główną rolę. On sprawdza nas, na ile jesteśmy dobrzy, na ile źli, na ile przygotowani do życia.

No i na koniec: stworzyła pani opowieść świetną, plastycznym językiem napisaną, o wielu życiowych problemach i wyborach. Liczne perypetie i nieco zwariowana rodzinka, z sąsiadami na karku, nadają się na scenariusz filmu. Gotowa byłaby pani taki napisać, gdyby zgłosił się do pani jakiś producent?

To dopiero byłoby zamieszanie! Chyba z samej ciekawości wyraziłabym zgodę.

Dziękuję za rozmowę.

O autorce: JOANNA SZELĄGOWSKA przyszła na świat 11 maja 1962 roku jako jedna z 11 dzieci urodzonych tego dnia w 111 Szpitalu Wojskowym w Poznaniu. Absolwentka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Ukończyła matematykę, filologię polską i podyplomowe studia nauczania informatyki. Długoletnia nauczycielka. Pisała nie tylko dla siebie i szkolnych przedstawień. Jest autorką biogramów polskich pisarzy (i nie tylko) w Britannice. Encyklopedii szkolnej. Prywatnie ma rodzinę: bliższą i dalszą, franciszkańską wspólnotę, kwiatki w doniczkach, okazje do czytania i rower.

KONKURS CZYTELNICZY

Dzięki uprzejmości Zysk i S-ka Wydawnictwa (www.zysk.com.pl) ogłaszamy dla Czytelników portalu LADY’S CLUB konkurs, w którym można zdobyć 5 egzemplarzy powieści Joanny Szelągowskiej„Anioł z rubinowym sercem”. Otrzymają je ci z Państwa, którzy pierwsi odpowiedzą na pytanie: W książce pojawiają się trzy drogocenne złote portugały. A jak nazywały się ich polskie naśladownictwa – monety złote w Rzeczypospolitej szlacheckiej i kiedy zostały wybite po raz pierwszy? Odpowiedzi wysyłajcie na adres: redakcja@ladysclub-magazyn.pl.

REGULAMIN

1. Nagrodę w konkursie stanowi 5 egzemplarzy powieści Joanny Szelągowskiej „Anioł z rubinowym sercem”, ufundowanych przez Zysk i S-ka Wydawnictwo.

2. Rozdanie przewiduje 5 zwycięzców – każdy z nich otrzyma po jednym egzemplarzu książki.

3. Rozdanie trwa od 17 stycznia 2023 roku do wyczerpania nagród.

4. Do rozdania można zgłosić się tylko raz.

5. Zadanie polega na nadesłaniu odpowiedzi na pytanie: W książce pojawiają się trzy drogocenne złote portugały. A jak nazywały się ich polskie naśladownictwa – monety złote w Rzeczypospolitej szlacheckiej i kiedy zostały wybite po raz pierwszy?

6. Spośród nadesłanych odpowiedzi redakcja wyłoni 5 zwycięzców.

7. Wyniki zostaną ogłoszone pod informacją o książce na portalu LADY’S CLUB w sekwencji PAN BOOK.

8. Zwycięzcy mają 3 dni na przesłanie na adres redakcja@ladysclub-magazyn.pl swoich danych do wysyłki nagrody drogą pocztową; w przypadku braku takiej informacji w wyznaczonym czasie zostanie wybrana kolejna osoba.

Joanna Szelągowska Anioł z rubinowym sercem. Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2023. Stron 432, oprawa miękka ze skrzydełkami. Premiera 17 stycznia 2023. Książka ukazała się pod patronatem medialnym LADY’S CLUB.

ROZWIĄZANIE KONKURSU. Pytanie: W książce pojawiają się trzy drogocenne złote portugały. A jak nazywały się ich polskie naśladownictwa – monety złote w Rzeczypospolitej szlacheckiej i kiedy zostały wybite po raz pierwszy? Odpowiedź: Monety złote w Rzeczypospolitej szlacheckiej nazywały się donatywami, od łacińskiego słowa donatio – dar. Miały różne wartości, od 1,5 do nawet 100 dukatów, i były bite okazjonalnie dla władców i innych osobistości przez bogate miasta. Od monet obiegowych różniły się tym, że na rewersie w zasadzie nie wyrażały nominału. Pierwsza polska donatywa została wybita w 1552 roku przez Gdańsk dla Zygmunta II Augusta z okazji jego ośmiodniowego pobytu w mieście. Za najdroższą donatywę polską uchodzi złota studukatowa moneta wybita w 1621 roku w mennicy bydgoskiej przez medaliera Samuela Ammona – prawdopodobnie dla upamiętnienia zwycięstwa hetmana Jana Karola Chodkiewicza w bitwie chocimskiej. Jeden z sześciu zachowanych egzemplarzy w 2018 roku został sprzedany na aukcji w USA za 2,16 mln dolarów. Książki otrzymują: 1) Anna Baran, Jaworzno; 2) Krzysztof Kozik, Bielsko-Biała; 3) Iwona Nikodemska, Łódź; 4) Henryka Polak, Kraków; 5) Renata Wolska-Cwajna, Podgórzyn. Wpis z 20.01.2023.

Napisano w Pan Book

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress