STANISŁAW BUBIN
Od razu wyznam szczerze, że mam kłopot z książką EWELINY KAPS „Czy można przez 500 lat kochać jednego człowieka?”. Nie chodzi o odpowiedź na tytułowe pytanie. Kochać można przez stulecia – i gdyby tylko o to szło, mielibyśmy rzecz już dawno załatwioną. Kłopot jest innej natury – gatunkowy, rodzajowy. Książka to, czy broszura, brulion, zeszyt literacki? Powieść, czy może dłuższe opowiadanie? Albo nowela? Jak zakwalifikować publikację mającą raptem 178 stron, za którą nie stoi żadne znane wydawnictwo, lecz trud własny i wsparcie witryny Rozpisani.pl?
JEŚLI AUTORKĘ TE ZASTRZEŻENIA ZATRWOŻYŁY, USPOKAJAM, ŻE ZBYTECZNIE. Nie zamierzam ani jej, ani książki rozgniatać, miażdżyć, bezlitośnie chłostać. Przeciwnie – jestem pod wrażeniem tej zwartej, sugestywnej opowieści i z pełnym przekonaniem polecam ją każdemu czytelnikowi, zwłaszcza wrażliwemu na uczucia, historię i uroki natury. Jeśli zaś chodzi o gatunkowość, ustaliła ją sama Ewelina Kaps na okładce, określając swoją opowieść mianem wspomnień literackich, które trochę są moje, a trochę mojej bohaterki. Zakładam się o sto kasztanów do jednego, że w większości wspomnienia dotyczą jednak autorki i że zgrabnie zostały literacko przetworzone w narrację dziewczyny, panny, kobiety – najpierw młodej, później dojrzałej – ale na pewno nie były i nie są owocem całkowicie wymyślonej fabuły, czystej fikcji. Tego jestem pewien.
W GRUNCIE RZECZY NIE MA TO JEDNAK WIĘKSZEGO ZNACZENIA. Nie musimy nic wiedzieć o autorce i jej życiorysie, by rozkoszować się lekturą i oceniać jej zawartość. Jak nadmieniłem, książkę przeczytałem z przyjemnością i dużym zainteresowaniem, choć nie ma w niej dynamicznych zwrotów akcji, szalonych z nienawiści bohaterów, rozkładających się pod drzewami ciał, przypadkowego ani wulgarnego seksu, zapierającego dech w piersiach życiowego pędu (ta wyliczanka pochodzi od samej autorki i zamieszczona została na jej profilu w mediach społecznościowych). Więc co jest w tej minipowieści? Co przykuwa uwagę? Przede wszystko niezbyt fortunny, za długi tytuł, niespecjalnie zachęcający do czytania. Dałbym składający się dwu- albo trzech wyrazów, na przykład „Pięćset lat miłości”. Ale tytuł „Czy można przez 500 lat kochać jednego człowieka?” odrzuca, zwłaszcza że jest w nim bijący po oczach liczebnik, sugerujący, że w człowieku może być coś więcej niż jeden człowiek. Ale to żartem i na marginesie. Tytuł „Pięćset lat kochać człowieka” brzmiałby sensowniej.
RESZTA JEST WSPANIAŁA. RESZTA BARDZO SIĘ EWELINIE KAPS UDAŁA. Widać w trakcie czytania, jak autorka czuje się coraz swobodniej w miarę zapisywania stron, jak konkretyzuje swój projekt, jak go rozwija i doskonali, jak ta niezwyczajna opowieść dojrzewa i dorośleje wraz z bohaterką, której wspomnienia, tak się składa, ukorzenione są w Kamieniu Pomorskim i jego okolicy… Znam dobrze Kamień Pomorski, toteż czułem się wewnątrz fabuły jak w domu. A jeśli ktoś nie zna, na pewno po przeczytaniu zechce poznać to magiczne miejsce, warto. Okolicą Kamienia w tej prozie są dwie miejscowości, punkciki na mapie – wioska Serbinów i pobliskie miasteczko Kaliniec. Oczywiście nigdzie ich nie znajdziecie, nie istnieją pomiędzy Kamieniem a Kołobrzegiem. Rzut oka na mapę wystarczy, by się o tym przekonać. Sarbinowo jest, owszem, i Pobierowo. I Niechorze, i Dziwnów, i Trzebiatów, lecz autorka poukrywała swoje ukochane zakątki zachodniopomorskie pod nazwami nawiązującymi do klasycznej powieści Marii Dąbrowskiej, gdzie Serbinów udawał rodzinny dworek pisarki w Russowie, a Kaliniec był w istocie Kaliszem. Podobnie niektóre postaci poukrywane zostały w książce pod imionami i przezwiskami nawiązującymi do bohaterów literackich, od Barbary i Bogumiła z „Nocy i dni” poczynając. Sama zaś bohaterka, częstokroć porte-parole autorki, skrzętnie skrywa tropy, które mogłyby ją zidentyfikować w oczach przyjaciół i znajomych. Ten zabieg pozwolił jej na swobodną, szczerą ocenę charakterów i poczynań ludzi z otoczenia, czego nie mogłaby zrobić, gdyby pisała pamiętniki, w dodatku w pierwszej osobie.
BOHATERKĄ KSIĄŻKI JEST MIŁOŚĆ, A BOHATEREM KAMIEŃ POMORSKI. W tej kolejności. Reszta, jak w teatrze, to bohaterowie pojawiający się w kolejnych odsłonach i aktach, występujący na scenie i znikający z niej. Narratorką jest kobieta pochodząca z południa Polski, może z Katowic, ale prędzej gdzieś spod gór Beskidu Śląskiego, która co roku bywa wychowawczynią na koloniach organizowanych przez jakąś fundację oświatową. Fabuła toczy się nad morzem – i to jest główna lokalizacja opowieści. Co roku narratorka z gronem pedagogicznym zwozi pociągami i autobusami do mitycznego Serbinowa tuż koło Kamienia Pomorskiego gromady dzieciaków zapylonych śląskim powietrzem i tam się ukorzenia coraz bardziej. Poznaje ludzi i ich zwyczaje, historie mieszkańców dworku, sezonowych pracowników, rybaków, dzieje całej okolicy. Z pietyzmem ogląda stare fotografie i dokumenty, szuka skarbów, pochyla się nad grobowcami i nagrobkami, tańczy z duchami. Zachwyca się pomnikami przyrody, gniazdem bocianim, piaskami, laskami, okazami buczynowego starodrzewu, nadbałtyckimi plażami, wgryza się w trudną historię tej ziemi, najpierw niemiecką, później polską, nazistowską i komunistyczną. Co oni nam zabrali, co my im, kogo oni zabili, a kogo my… Chłonie moc płynącą z kamieńskiej katedry i jej dziejów, z murów miejskich i muzyki organowej, z zabytków Kamienia i współczesnych artefaktów. I jest wciąż emocjonalnie podekscytowana. Chce się odkochać w kimś, kogo zostawiła gdzieś daleko, i zakochać w kimś, kogo ma przy sobie, blisko. Ale uczuciom nie można niczego nakazać, rządzą się swoimi prawami – i żądzą. Ukojenia dla skołatanej duszy, rozedrganego serca, płonącej pragnieniami i nagrzanej słońcem skóry szuka w modlitwie (lecz gdy jest w ciągłym ruchu, modlić się nie umie), w kamieńskiej katedrze, pośród starożytnych kamieniczek, uzdrowiskowych budowli i nad zalewem, w spoglądaniu w rozgwieżdżone niebo i na swoje opalone ciało, na jego potrzeby i chciejstwa. Dość nieoczekiwanie, na tle zmieniających się wokół niej mężczyzn, a także kobiet, na główną postać opowieści wyrasta… ogrodnik, który wyglądał jak jakiś kolonialny niewolnik, i który skanował mnie tymi porażającymi oczyma.
HISTORIA MIŁOŚCI HIPOLITA – tak, takie nietypowe imię miał ogrodnik zatrudniony w dworku – wypełnia coraz więcej stron i rozdziałów opowiadania. Nie umiałam z nim rozmawiać – wyznaje narratorka – paraliżowała mnie jego zupełnie naga uczciwość i otwartość. Uczciwość uczuć. Nie prowadził żadnej gry słownej, w której ja mogłabym się popisywać elokwencją i wymykać się z potrzasku, to tylnymi drzwiami, to uchylonym oknem. Kochał mnie w najprostszy, nieskomplikowany sposób, po prostu kochał. Kochał coraz bardziej. Czas sycił tę jego miłość jak syci smak wina, ucieczka przez okno kończyła się upadkiem w szybko podłożoną przez niego puszystą pierzynę, wyjście tylnymi drzwiami okazywało się zwodnicze, bo drzwi prowadziły z powrotem na ganek, na którym ogrodnik witał mnie jak słońce, witał zawsze i witał z miłością. Szkoda, że ja go nie kochałam.
TO PRAWDA. Kobieta snująca tę interesującą opowieść wiedziała o jego miłości, analizowała ją, na przykład zaglądając Hipolitowi głęboko w oczy lub, przeciwnie, unikając jego laserowych spojrzeń. Odczuwała tę jego niezgłębioną miłość na różne sposoby, ogrzewała się w jej blasku, czasami wykorzystywała ją, lecz sama nie potrafiła skierować żadnego uczucia w stronę tego ślepo zadurzonego w niej mężczyzny, toteż Hipolit, jeśli mógł, zimową porą wyrażał się w listach słanych na południe, ale generalnie wysychał z tęsknoty i niespełnienia, kurczył się w sobie, siwiał z upływem czasu, chylił się ku ziemi i nadal namiętnie, lecz nienatrętnie kochał tę przyjeżdżającą do jego wioski każdego lata kobietę. Kochał tak długo, tak wytrwale, że każdy rok wydłużał się w jej przekonaniu do lat dziesięciu, każde dziesięć do stulecia, a każde stulecie rosło w kolejne półwiecze. Najdłuższa niespełniona i nieskonsumowana miłość świata! Miłość realna i magiczna zarazem. Bohaterka przyjeżdżała do Serbinowa na kolejne kolonie, a później na swoje własne, zwyczajne wakacje z innymi mężczyznami, potem z mężem i dziećmi, a Hipolit trwał i trwał w niezłomnym uczuciu, trwał tak przez wieki wieków. Czy ta kobieta była dla niego okrutna? Czy on całkowicie niezdolny do odkochania się, ślepy i głuchy? To temat do kolejnych długich rozważań nad meandrami ludzkiego losu. Nad uniwersalną i egzystencjalną stroną miłości, nad niewymownym cierpieniem. Bo nie kochała go, to pewne, lecz przecież jakaś niewidzialna nić wiązała ją mimo wszystko z tym człowiekiem, przyciągała ją do niego, usidlała. Czy wystarczyło zrobić krok, ruch ręką, zachęcający gest, żeby historia tych dwojga i całego świata zmieniła bieg?
DZIŚ BOHATERKA NIE PODRÓŻUJE JUŻ TAK CZĘSTO NAD MORZE, lecz wciąż nie jest w stanie oderwać myśli i serca od tamtych okolic, od zakochanego w niej ogrodnika, wiernego aż po grób. Patrzy teraz na piękne góry, lecz w dalszym ciągu wsłuchana jest w szum fal. Słyszy wiatr w beskidzkich świerkach i jednocześnie grają w niej organy z odległej kamieńskiej świątyni. Jest tu i tam zarazem. To sztuka oddać tak słowem młodość i miłość do ziemi. Historia opowiedziana przez Ewelinę Kaps nie kończy się, trwa. Każdy może teraz po swojemu ułożyć jej ciąg dalszy, jej kolejne sto lat samotności…