
Z BOŻENĄ MAZALIK, autorką wydanej przez Zysk i S-ka Wydawnictwo powieści „Złodziejski spadek”, rozmawia Stanisław Bubin
Czy Bawarczycy wiedzą, że napisała pani książkę o Bawarii i stała się poniekąd, w pozytywnym sensie, literacką ambasadorką tego landu w Polsce? I że nie jest to zwyczajny bedeker ani reportaż podróżniczy?
Moje plany nie obejmowały więcej niż spisania rodzącej się historii, a później wydania książki, która znajdzie swoich odbiorców. Na zasadzie – wypuszczasz dziecko w świat i niech sobie radzi. Ale z pewnością dam po egzemplarzu znajomym, którzy nas tam zaprosili. W starej almie gotowali dla nas i śpiewali bawarskie piosenki.
Czytając powieść, zastanawiałem się, dlaczego zdecydowała się pani umieścić akcję w Bawarii, w regionie Bayerische Voralpen? I doszedłem do wniosku, że po prostu doskonale zna pani tamte okolice. Sądzę, że gdyby jakiś niemiecki wydawca zdecydował się na przekład, bawarscy czytelnicy byliby zachwyceni. Czy nie błądzę?
Nie znam Bawarii tak jakbym chciała, a i pamiętam o wiele za mało, bo musiałam robić dodatkowy research, jeśli chodzi o tamten rejon. Dlatego między innymi nadałam miejscowości fikcyjną nazwę. Miało być Bayrischzell, ale ponieważ nie pamiętałam dokładnie jego rozkładu ulic i innych szczegółów – darowałam sobie. Nazwę „Ratsel” podpowiedziała mi Magda Wilk, autorka horrorów, i kto wie, co miała na myśli (śmiech). Czy Bawarczycy byliby zachwyceni? Nie wiem, w końcu wyprodukowałam im seryjnego mordercę…
Fabuła, którą nam pani opowiedziała w „Złodziejskim spadku”, ma odniesienia do pani życia (przeżyć, doświadczeń), czy też jest tylko fikcją literacką? Jak wpadła pani na pomysł, żeby stworzyć tę książkę? Przetworzyła pani jakąś zasłyszaną historię, czy też zdała się wyłącznie na wyobraźnię?
Prawdziwe są almy. Mam ich zdjęcia. I one opisane są wiernie. Łącznie z gadżetami na oknach i kieliszkami w szafce, cieknącą strużką wody, żeby nie zamarzła, obrazami na ścianach. Byłam tam kilkukrotnie i czułam się fantastycznie. Jeszcze nie wiedziałam, że napiszę o nich powieść. Ale urzekł mnie i setnie rozbawił napis na drzwiach „Zum Heisel”, a ponieważ u nas, na Śląsku, na wychodek mówiło się podobnie i pewnie nadal gdzieś tak to brzmi, napis na drzwiach zagnieździł się w moim mózgu. Gdybym wtedy wiedziała, że będę pisać, to inaczej bym patrzyła na wszystko. A tak została fragmentaryczna pamięć i uruchomiona później wyobraźnia. Ten napis nie dawał mi spokoju. Czasem tak rodzi się powieść.
Kiedy pisałam „Ciosy słonia”, też najpierw widziałam tylko rękę wystającą z bagna. Reszta to wyobraźnia… Kiedy zaczynam pisać, to dzieje się tak, jakbym odtwarzała opowieść, która już gdzieś tam jest zapisana, a ja zbieram tylko rozrzucone kartki i odszyfrowuję nieczytelne fragmenty. Czasem idzie łatwiej, niekiedy ma się wrażenie, że kartki poginęły i nie można ich znaleźć, wtedy trzeba ruszyć głową i dopisać. Moja pierwsza publikacja, „Baba na safari”, to było prawdziwe… Reportaż z podróży po Afryce. Ale nie lubię opisywać czegoś, co się wydarzyło, i ludzi, których znam. Mam ich na co dzień, mam wszystko to w głowie zapisane pod hasłem „To już było, wiem jak się skończy”. Opisywanie minionych wydarzeń jest, przynajmniej dla mnie, okropnie nudne. A pisanie powieści to przygoda. Tym bardziej, że w pierwszym drafcie nie wiem, dokąd mnie poniesie, czasem na bezdroża. Wtedy wracam i idę inną drogą, ale czasem trafiam na coś i widzę mglisty cel, miejsce, do którego zmierzam. Biorę oddech i badam trasę.
W napisanej przeze mnie niedawno recenzji „W alpejskich wąwozach ukrywa się morderca kobiet” (można ją znaleźć w LADY’S CLUB pod linkiem https://tinyurl.com/mr8k5wvb) stwierdziłem, że pani kryminał „Złodziejski spadek” przemyślany został do najdrobniejszych szczegółów. Dużo czasu zajęły pani przygotowania do tej książki? Z moich wyliczeń wynika, że kilka lat, biorąc pod uwagę datę ukazania się „Kryminalnych przypadków Matyldy”, ostatniego wydanego przez panią tytułu z 2019 roku? Nie jest to, broń Boże, zarzut…
Nie wiedziałam, że taka recenzja się ukazała, a szkoda, bo jest fantastyczna. Dziękuję za nią. Po wydaniu „Kryminalnych przypadków Matyldy” pisałam opowiadania do tarnogórskich antologii „Tarnowskie Góry Kryminalnie” i „Tarnowskie Góry Romantycznie”, które wydaje Wydawnictwo Almaz. To były długie opowiadania i pisanie ich dało mi tyle samo radości, co pisanie powieści. Wysiłek niewiele mniejszy. Trudno powiedzieć, ile czasu zajmuje mi powieść, bo proces twórczy to są czasem zakładki. Jedna nakłada się na drugą. Bywa, że długo kiełkuje ziarno, czas dojrzewania też jest nieprzewidywalny, nie wiadomo, czy i co wyrośnie. Nie ekscytuję się tak od razu. Czekam. Piszę co innego.
Nie wiem, kiedy wykiełkowała „Tajemnica starej almy”, bo taki miał być pierwotny tytuł „Złodziejskiego spadku”. Może przy przeglądaniu zdjęć? To powieść kryminalna, wprawdzie nie kryminał policyjny, bo na tym kompletnie się nie znam, ale trzeba zbudować wątek intrygi, zwieść czytelnika, a jednocześnie podpowiedzieć mu, kim jest antagonista. Czytający musi mieć szansę na samodzielne rozwiązanie zagadki, nawet jeśli się myli. Gdy sam do tego dojdzie – ma satysfakcję. Jeśli nie – poczuje się zaskoczony. I jedno, i drugie jest dobre. Przecież chodzi o emocje. I jeśli mi się udało, to się cieszę.
Jak długo pisałam? Nie wiem, nie piszę na czas. Chyba że go sobie wyznaczę. Nie sprawdzam na zegarku, a pisanie różnych rzeczy się przeplata. Tę pisałam długo i z przerwami, ale chyba podobnie do poprzednich. Zauważyłam, że cezura wynosi cztery lata. Powieść miała być zupełnie inna. Owszem, fabuła wiele się nie zmieniała, ale są bohaterowie, a w związku z tym pewne aspekty również uległy zmianie. Miałam przynajmniej szkic, na którym mogłam się oprzeć.
Przeważnie jest tak, że ten pierwszy draft piszą moje palce. Dochodzę do, powiedzmy, sto pięćdziesiątej strony i muszę pomyśleć: ustalam jakiś cel i do niego dążę, ale niekoniecznie się go trzymam. Jak już mam całość, to zaczyna pracować głowa. Z tym jest najwięcej pracy – wykreślanie, dopisywanie, przesuwanie. Wydawnictwo ma swój harmonogram, czas leci. A u mnie najdłuższy jest czas leżakowania książki. Po roku widzę więcej i czytam ją jak obcą powieść. Wtedy wyłapuję najwięcej błędów. Kiedy jest zbyt świeża, ślepnę, bo wiem, co zaraz będzie i jeszcze pamiętam, co autor miał na myśli, ale niekoniecznie to napisał. Po roku jestem bardziej dociekliwa. Po przerwie (obecnie już dwumiesięcznej) nie pamiętam, co miałam w głowie i wyraźniej widzę, co czytelnikom przekazałam, czego nie dopowiedziałam, a powinnam, i gdzie się powtarzam. Chodzi o dystans. Ale i tak pisanie wydaje mi się coraz trudniejsze w miarę przybywania kolejnych powieści (dobrze, że jest ich niewiele). Nie wiem, czy tę, którą teraz piszę, skończę szybciej. W momencie startu człowiek jest optymistą, potem ciężko pracującym rzemieślnikiem, a pod koniec wątpi, czy to się do czegokolwiek nadaje. I wtedy powieść odkładam. Jeśli przy kolejnym czytaniu oceniam ją pozytywnie, to jeszcze raz poprawiam i wysyłam. „Ciosy słonia” przepisywałam chyba z dziesięć razy. Przy „Złodziejskim spadku”, kiedy zgodnie z umową czytałam go w pliku PDF i nic już nie można było zmienić, tylko wyłapać błędy, zwątpiłam całkiem. Zrobiłam, co do mnie należało, ale po wydaniu, w wersji papierowej, synowa wyłapała jeszcze kilka, powiedzmy, drobiazgów. Na przykład beztrosko zmieniające się imię psa (śmiech).

Pomówmy jeszcze o technice pisania. Musi pani wpierw pojechać do miejsc, w których toczy się akcja powieści, by poczuć ich klimat i poznać ludzi, czy też otacza się pani górą książek i konstruuje akcję, przeplatając ją użytecznymi informacjami z danego regionu?
To byłoby idealne, ale jest odwrotnie. U mnie pomysł rodzi się po pewnym czasie. Dlatego nauczyłam się w każdej podróży robić notatki. Nauczyłam się nawet pisać w jadącym przez busz jeepie, przez nierówny teren, w notatniku na kolanie, zapierając się o skrzynię biegów i pulpit. Bo a nuż mi się przyda!… Notuję wrażenia, emocje, pogodę, roślinność. Fakty również, ale one są mniej istotne. Nie miałabym odwagi pisać o miejscu, w którym nie byłam. Mogę wymyślać, ale to musi mieć swoje zahaczenie w realu. Ciągle marzę o powieści fantasy. Tam nikt mi nie powie: „Słuchaj, ta knajpa wcale tak nie wygląda, byłem tam”. Kiedy pisałam „Ciosy słonia”, trafiłam na czytelnika, który sprawdził w Google, jak długo się jedzie z Hwange do Bulawayo w Zimbabwe. Ha! Sama tam jechałam i wiedziałam dokładnie, ale i tak sprawdziłam. Muszę dokładnie poznać faunę, sprawdzić, jakie kwiaty kwitną, w jakich miesiącach. Miejsce jest dla mnie bardzo ważne. Kiedy biorę w księgarni do ręki dowolną książkę, zawsze sprawdzam, gdzie toczy się akcja. Lokalizacja musi być atrakcyjna. Dla mnie. W trakcie pisania również.
Akcja kryminału toczy się w 2022 roku, w środku pandemii koronawirusa. Czemu nie trochę później, kiedy już nie trzeba było nosić maseczek? Podkreśla pani grozę tamtych lat dodatkowo kronikarskimi, reporterskimi notatkami przed każdym rozdziałem. Jaką rolę odgrywają te uwagi?
To proste – wtedy zaczęłam pisać i miało się wrażenie, że tak zostanie na długo. A te informacje na początku rozdziałów miały na celu osadzić opowieść w konkretnych realiach. Chciałam, aby bohaterowie mieli swoje problemy, a świat swoje. Nie byli w końcu na bezludnej wyspie (och, jakie to kuszące), ale w świecie, w którym coś się dzieje.
Przyznam, że zachwyciła mnie nie tylko konstrukcja fabuły, ale także włączenie do śledztwa i dramatycznych wydarzeń w Ratsel policjantki Carli Lange, atrakcyjnej Polki mieszkającej na Kefalonii. Wyjechała na tę grecką wyspę po swoich własnych traumatycznych przeżyciach. To dodało powieści europejskiego sznytu. Chciałbym, żeby Carla została bohaterką kolejnych pani utworów, bo ją polubiłem. Czy to możliwe?
A to mnie pan zaskoczył, bo wydaje mi się, że nie potrafię stworzyć bohaterki, która będzie lubiana. Łatwiej, i to znacznie, jest z mężczyznami. Nie wiem dlaczego, może na nich patrzę życzeniowo? W facetach się zakochuję, a kobiety traktuję jak dobre koleżanki, jak przyjaciółki, i czuję do nich coś w rodzaju szorstkiej miłości. Trudno mi się utożsamiać z młodziutkimi, niedojrzałymi, bo pamiętam, jaka sama byłam. A może tylko mi się wydaje, że pamiętam? Bo nadal gdzieś we mnie jest ta młoda, niedojrzała, która czuje to samo, tylko może doświadczenia ma mniejsze. Ma za to więcej odwagi i tej nieświadomej brawury, która pcha naprzód. Może to ciekawość i brak cynizmu. Bardziej czuję te dojrzałe.
Czy Carla jeszcze będzie? Na razie robię próbę z bohaterką, która już wystąpiła w innej powieści, ale nie wiem, czy to przejdzie w wydawnictwie. Na jeszcze wcześniejszym etapie jest coś w rodzaju castingu bohaterów. Na razie prowadzi dwoje i daję im szanse. Jest zbyt wcześnie, powieść raczkuje na etapie planu i niczego więcej nie powiem (śmiech), bo już wiem, że czytelnicy doskonale pamiętają, co autor czy autorka powiedzieli, a gdy nie wiedzą, co knuję, mam większe pole manewru, mogę zmienić zdanie i dokończyć na przykład tę ukrytą na dole szuflady fantasy. Tak, wiem, że wszystko mogę, ale nie powiem, co będzie kolejne, może przesądna jestem, a może chodzi o to, że kiedy opowiem, o czym będzie moja kolejna bajka, to moje Kreatywne Ja potraktuje to jak czas dokonany, dzieło skończone, wbije sobie w głowę, że już ją opowiedziałam i odmówi współpracy? Przynajmniej do drugiego draftu zamierzam milczeć. Potem zaczynają pracować cenzor i krytyk – i kilku redaktorów, oczywiście tych wewnętrznych, i można już co nieco ujawnić, aż wreszcie przyjdzie czas na Bety i w końcu na redakcję profesjonalną. A od dobrego redaktora zależy bardzo wiele. Ja potrzebuję kogoś, kto się nie certoli, jak moja synowa – ona jedna zauważyła, że pies na początku powieści nazywa się inaczej niż pod koniec. Więcej grzechów nie pamiętam i tego będę się trzymać.
Pragnę też docenić pani znakomity styl pisarski, umiejętność tworzenia grozy, plastyczność opisów. Jacy autorzy należą do pani ulubionych i od kogo, jeśli to nie tajemnica, czerpała pani wzorce? Proszę wymienić źródła swoich inspiracji? Każdy ma przecież swoich idoli…
Doskonałą inspiracją jest książka kiepsko napisana. Wtedy staję się przekorna i biorę się do roboty. Czasem jakieś zupełnie niespodziewane zdanie wzbudzi iskrę z zupełnie innej beczki. Natomiast gdy czytam kogoś, komu nie dorastam do pięt, no dobrze, może do kolan, to siedzę cicho jak trusia i popiskuję. I nawet nie próbuję ich naśladować. Wzorce? Mogę podejrzeć, jak mistrz buduje akapit. Ale resztę mogę tylko podziwiać. Czytałam, odkąd nauczyłam się składać litery. Już wtedy zaczynałam pisać w tajemnicy, w dzienniku, na kartkach. Kiedyś dopisałam do jakiejś powieści inne zakończenie, bo mi się nie podobało oryginalne, i włożyłam te kartki do książki w bibliotece. Wydaje mi się, że nasączałam się literaturą powoli i dogłębnie. Zawsze czytałam po kilka książek tygodniowo. Dwie, trzy – to mus. No, chyba że to była lektura i w dodatku bardzo gruba. Teraz może trochę zwolniłam, bardziej zwracam uwagę na to, co czytam. Ale mam powieści ratunkowe, a konkretnie ratunkowego autora. Wpadam w jego świat, gdy potrzebuję oddechu od życia, i czytam po raz nie wiadomo który Pratchetta. Och, to jego poczucie humoru, ta ironia, cudne zdania, długie i dopracowane, przy nim trzeba się wysilić. Tak bardzo mi żal, że już nie żyje i nic więcej nie napisze. Podziwiam również narrację Vargasa Llosy, Péreza-Reverte, tego płynnego narratora przechodzącego gładko od spojrzenia z zewnątrz do różnych poziomów myśli bohatera. Ale kiedy jestem chora, bardzo zmęczona albo z innego powodu czuję się słabsza, sięgam po Norę Roberts, szczególnie jej pierwsze powieści. Przy nich odpoczywam. Nie wymagają wysiłku przy czytaniu, jednocześnie nie obrażają mojego gustu czytelniczego. Choć od momentu, gdy sama zaczęłam pisać, inaczej już czytam. Coś zatraciłam, ale też coś zyskałam. Wydaje mi się, że każda powieść to dla mnie jakaś nauka. Czerpię na poziomie podświadomym z każdej przeczytanej opowieści, gdzieś to we mnie zapada, a potem, kiedy jest potrzebne, to się znajduje. Powiedziałabym, że w skali od jednego do dziesięciu jestem na początku. Może w okolicy dwójki. Nie załamuję się jednak, bo pisanie mnie bawi, sprawia mi dużą przyjemność i o tym procesie chyba każdy, kto pisze, może mówić bez końca albo napisać książkę. I wielu to robi.
Odejdźmy od treści nowej, fascynującej książki na rzecz stwierdzeń ogólniejszych. Pomówmy o pani warsztacie literackim. Czy metodycznie szuka pani źródeł, gromadzi materiały, rozpisuje wszystko na fiszkach? Co pani lubi w trakcie pisania, a czego nie? Wypija pani hektolitry kawy i krzyczy na bliskich, że przeszkadzają, czy też praca twórcza układa się normalnie, według ustalonego rytmu?
Chyba nie odbiegam od schematu początkującego pisarza… hmm… pisarki (te feminitywy mnie rozkładają, nie jestem w stanie się do nich przyzwyczaić, stare pokolenie). Pisarka jest ok, ale tworzenie na siłę określeń takich jak naukowczyni?… Jak powiemy na kobietę, która prowadzi samochód? Kierownica? Nie, to ponad moją wyobraźnię. Ale na temat: jak piszę? Budzę się, robię kawę, siadam w łóżku i piszę. Teraz już nauczyłam się pisać o różnych porach dnia. Uważam, że to postęp. Ale na początku musiałam się zaprogramować do regularnej pracy. Kiedyś na przyjęciu ktoś zadał mi to samo pytanie. Osoba była przekonana, że ot, po prostu, mam wenę, pomysł, to siadam i piszę. Gdybym czekała na coś, co nazywa się weną, to nigdy niczego bym nie napisała. Jest inspiracja, mglisty pomysł, to siadam i sprawdzam, do czego prowadzi. Czasem na bezdroża. Ale bywa, że coś mam i wtedy naprawdę warto przysiąść fałdów i nad tym się pochylić. Generalnie dla mnie pisanie jest ciężką pracą, szczególnie, gdy zaczyna się czytanie świeżynki i trzeba, żeby nabrała kształtu. Konstruowanie całości, cięcie dialogów i szukanie odpowiedzi na moje odwieczne pytanie po pierwszym drafcie: „Gdzie oni (bohaterowie) są?!” Bo najczęściej siedzą na chmurze i gadają bez końca. Na początku to jest ok, bo z tej ich rozmowy dowiaduję się, jak powieść się toczy, ale czytelnicy nie muszą, to ja im ten świat powinnam pokazać.
W jakich kategoriach traktuje pani swoje pisarstwo? Zawodu, lekarstwa dla duszy (swojej i ogółu czytających), a może… baśni ku pokrzepieniu serc? Proszę powiedzieć coś więcej o sobie, swoich pasjach, regionie zamieszkania… Proszę zdradzić, jaki jest pani rozkład dnia? Ile czasu poświęca pani na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, panią zajmuje?
Piszę dla przyjemności, ale nie będę kłamać – nie piszę tylko dla siebie. Zawsze, nawet w głębi duszy, jest chęć, by ktoś to przeczytał. Ale nie… sensacja, thriller czy kryminał nie są pokrzepieniem. U mnie przede wszystkim chodzi o zagadkę. I tak ma być. Ma wzbudzić emocje. Ale przede wszystkim chcę, żeby wraz ze mną czytelnik przeniósł się w świat opowiadanej historii.
W tej chwili piszę, bo muszę, to moje życie, ale pierwszą rzecz pisałam, żeby sobie coś udowodnić. Teraz chciałabym, żeby czytelnicy polubili moich bohaterów, a to nie jest takie proste. Wiem, że u mnie przeważa fabuła. A czego oczekuję? Na początku uważałam, że jeśli choć kilku osobom poprawię humor czy podaruję kilka chwil dobrej zabawy, to mi wystarczy.
Jestem na emeryturze, mam czas na pisanie. I męża, który mi to umożliwia, to znaczy wytrzymuje moje zamykanie się w różnych kątach domu i czasami smród spalonego mięsa. Kilka razy się zdarzyło, teraz nauczyłam się włączać timer i zegarek mi potrząsa nadgarstkiem, gdy trzeba zajrzeć do garnka. Nie włączam już pieca, gdy nie ustawię minutnika. Trzeba potem prać firanki i szorować meble. Na razie obyło się bez malowania ścian. I tak doszliśmy do hobby. Pierwsze to pisanie, ale trochę maluję. Szczególnie obrazki z Afryki – takie tam paćkanie amatora. Kolega malarz powiedział mi, że maluję najładniejsze kicze, jakie widział.
Mieszkam na Śląsku. Od urodzenia. Lubię ten region, lubię klimat. Może wolałabym, żeby powietrze było czystsze, ale cóż, trochę ratuje mnie wieś i bliskość lasu. Nie potrafiłabym mieszkać w mieście. Zaliczyłam Wrocław w czasie studiów, polubiłam i to wystarczy. Wolę mieszkać na wsi, w domu, i mieć możliwość wyjścia na zewnątrz w stroju domowym, jeszcze po ciemku, żeby usiąść na schodach z kawą w kubku.
Kiedy piszę, jestem w plocie. Albo nawet w czasie poprawiania i konstrukcji bywa, że robię to przez kilkanaście godzin. Kiedyś byłam pewna, że zepsuł mi się komputer. Litery rozmazały się na ekranie i wersy zaczęły pływać. Po chwili, gdy padłam na klawiaturę, dotarło do mnie, że to nie komputer, a mój mózg się przegrzał. Teraz kilka lat już minęło i albo zmądrzałam, albo po prostu zestarzałam się i bardziej się pilnuję. Wyznaczam kilka godzin rano i trochę wieczorem (robię eksperymenty, czy lepiej rano, czy wieczorem), a resztę dnia staram się spędzać jak normalny człowiek. Czasem planuję, jak długo mam pracować, bo na etapie konstrukcji nie ma mowy o ilości znaków. Ale bywa i tak, że koniec pracy oznajmia dopiero ilość znaków, jakie mam napisać – i tego się trzymam. Właśnie wybieram się na poszukiwanie dużej tablicy korkowej, będę układać karteczki.
Ciekawostki z życia? Piekę od lat chleb. Mam ogród, podróżuję, choć mniej niżbym chciała, ale jeśli robię to z mężem, jest to wyczerpującą wyprawa. I z reguły wystarcza na długo. Lubię wyzwania, zmiany, może dlatego, że większość czasu spędzam w domu i pisząc, jestem trochę wycofana z życia społecznego i zmuszam się, by wyjść z domu. Bardzo łatwo się zasiedzieć. Ale mam znajomych, koleżanki i przyjaciółki, które mi na to nie pozwalają. Dzięki im za to.
Czy kolejna pani powieść też będzie rozgrywać się w Bawarii, czy może już na Kefalonii? Czym zaskoczy nas pani w najbliższym czasie?
To będzie niespodzianka. Przenoszę się zupełnie gdzie indziej i z kimś innym. To też ma być pokłosie moich podroży. Ale na razie sza!…
Dziękuję za rozmowę.
