Alicja Filipowska (na zdjęciu poniżej) na co dzień jest nauczycielką angielskiego, mentorką i podróżniczką. W Zysk i S-ka Wydawnictwie wydała właśnie kolejną swoją powieść „Ani słowa o rodzinie”. Jej główną bohaterką jest Kaja Wesołowska, dwudziestolatka, urodzona i mieszkająca dotąd w Niemczech, która po przedwczesnej śmierci matki zdecydowała się przyjechać w rodzinne strony, aby poznać najbliższych i prawdę o sobie.
Dziewczyna od dziecka mieszkała w Hamburgu. Ojca nigdy nie poznała, o dziadkach zaś słyszała tylko od matki – i to niewiele. Matka zwykle powtarzała, że nie warto wracać do Polski. Nie ma po co, rodziny nie trzeba poznawać osobiście. Kaja postanowiła jednak zaryzykować. Coś ją do tej nieznanej Polski ciągnęło, toteż zaraz po pogrzebie wyjechała z Hamburga do Kamionki na Lubelszczyźnie i zderzyła się z nowym, nieznanym światem. Na miejscu okazało się, że babcia nie żyła, a dziadek Stanisław był niezadowolony z jej przyjazdu. Manifestował oschłość, nieczułość, zgryźliwość, ciągle dziewczynę krytykował i wylewał na nią swoją żółć. Przybycie wnuczki wywróciło jego życie do góry nogami. Nie dość, że ciężko mu było pogodzić się ze śmiercią żony, to na domiar złego musiał jeszcze znosić w domu obcą dziewczynę. A przecież było mu już w miarę dobrze. Przyzwyczaił się do rytuałów codzienności i swojej samotni. Stanisław, starszy pan, reprezentował inne poglądy na świat, nie potrafił być życzliwym, opiekuńczym dziadkiem i starał się przegonić intruza. Różniło ich wszystko – poza więzami krwi, które musiały się jakoś odnaleźć. Czy nawiążą nić porozumienia? Kaja uparcie chciała poznać swoje korzenie i spełnić marzenia o swojskiej rodzinie. Czy przekona dziadka do siebie i odnajdzie swoje miejsce w miasteczku, jakże odmiennym od niemieckiej metropolii? Pragnęła dowiedzieć się, co ukrywała przed nią mama i z jakiego powodu dziadek nie utrzymywał kontaktów z krewnymi. Rozmaitych tajemnic z przeszłości nazbierało się sporo i Kaja stara się je odkryć. „Ani słowa o rodzinie” to ciepła, pełna wzruszeń opowieść o zagmatwanych relacjach międzyludzkich i wchodzeniu w dorosłość. Do tej książki świetnie pasuje rekomendacja z okładki: „Uważaj! To, czego sobie życzysz, możesz dostać… I co wtedy?”. Zanim sięgniecie po tę powieść, przeczytajcie zamieszczoną poniżej rozmowę z pisarką.
Z ALICJĄ FILIPOWSKĄ, autorką wydanej niedawno przez Zysk i S-ka książki „Ani słowa o rodzinie”, rozmawia Stanisław Bubin
Główną bohaterką powieści jest Kaja Wesołowska, dwudziestolatka, która po śmierci matki (zmarła na raka w wieku czterdziestu lat) zdecydowała się przyjechać z Hamburga w rodzinne strony, do miasteczka Kamionka na Lubelszczyźnie, by poznać najbliższych i prawdę o sobie, swoim pochodzeniu. Czy panią coś wiąże z tą częścią Polski, w której rozgrywa się akcja książki? Dodam, że Kamionka koło Lubartowa istnieje naprawdę i liczy teraz nieco ponad tysiąc dziewięćset mieszkańców.
Urodziłam się i wychowałam w Lublinie. Po skończeniu liceum wyjechałam do Aten w Grecji, gdzie spędziłam dziesięć lat. Po powrocie znalazłam pracę w gimnazjum w Lubartowie, gdzie mieszkam od z górą dwudziestu lat. Lubelszczyzna jest moim domem. Miejscowość Kamionka jest mi znana tylko z nazwy (byłam tam raz, na krótkim spacerze, kiedy zaczęłam pracować nad powieścią). Ale zgodnie z tym, co Mark Twain poradził Williamowi Faulknerowi („Pisz o tym, na czym się znasz”) postanowiłam umieścić moich bohaterów w sąsiedztwie. Ponieważ moja mama pochodzi z Ustronia, także tereny beskidzkie są mi drogie. Jedna z moich książek, która wciąż czeka na wydawcę, dzieje się w okolicach Bielska-Białej.
Kaja do Polski trafiła po raz pierwszy. Konstrukcja Hamburg-Kamionka pozwoliła pani na ciekawe porównania. Inteligentna, wrażliwa dziewczyna szybko dostrzegła różnice, choćby… w braku imigrantów. Same białe twarze! Ona wychowała się w innym otoczeniu, jej przyjaciółkami były Bibi, Vera, Jasmina. Turczynki i Arabki. Dwa różne światy. Powiedziała: „Przeprowadziłam się tylko tysiąc kilometrów na wschód Europy, ale lata świetlne od ich [przyjaciółek] codziennej rzeczywistości”. Skąd pomysł, żeby tak pokazać odmienności, zderzenie z nowym, nieznanym światem?
Myślę, że miał na to wpływ mój dziesięcioletni pobyt w Grecji i „szok”, jaki przeżyłam po powrocie do Polski. Tu wszystko było inne. W Grecji stałam się dojrzałam osobą i nie da się ukryć, że wartości i poglądy Greków ukształtowały mnie – to, kim jestem i jaka jestem. Podobnie jak Kaja byłam zadziwiona i oszołomiona Polską w 2000 roku. Mam więc doświadczenie z pierwszej ręki, jak trudno jest odnaleźć się w tak różnej rzeczywistości.
Dziewczyna od dziecka mieszkała w Niemczech, ojca nigdy nie poznała, o dziadkach słyszała tylko od matki. Matka zwykle powtarzała, że nie warto wracać do Polski, nie ma po co, rodziny nie trzeba poznawać osobiście. Kaja zaryzykowała, zaraz po pogrzebie wyjechała z Hamburga. Na miejscu okazało się, że babcia nie żyła, a dziadek Stanisław był niezadowolony z jej wizyty. Wbrew tytułowi „Ani słowa o rodzinie” – cała książka jest o rodzinie, o więzach krwi, o ciotkach i wujkach, bliskości serca, pokonywaniu samotności… Świetnie ukazała pani łamanie rozmaitych barier, odnajdywanie się. W wielu momentach powieść wzrusza, ogrzewa serce. Taki był cel, misja? Że rodzina jest najważniejsza?
Odpowiem tak: ta książka nie ma misji. Każdy odnajdzie w niej coś innego, coś dla siebie. To zależy od momentu w życiu, w jakim znajduje się czytelnik. A po drugie, rodziny są różne. Kaja i jej mama też stanowiły rodzinę przez prawie dwadzieścia lat. Myślę, że Kaja pragnęła wyidealizowanego obrazu rodziny. To zresztą w którejś scenie tłumaczy jej przyjaciółka Bibi. To, że w rodzinie nie zawsze jest super, kolorowo i idealnie, a jednak rodziny trwają i trzymają się siebie. Po wielu latach milczenia członkowie rodziny spotykają się i rozmawiają ze sobą, jakby widzieli się wczoraj. To jest dla mnie fascynujące zjawisko, że w rodzinie umiemy sobie wybaczać, dawać drugą szansę i… trzydziestą drugą. A czy rodzina jest najważniejsza? To dla mnie pytanie egzystencjalne z serii: „Co jest najważniejsze w życiu?”.
Dziadek-piekarz (sześćdziesiąt pięć lat) uparcie manifestował względem Kai oschłość, nieczułość, zgryźliwość. Wywróciła mu życie do góry nogami. Doskonałe są jego monologi ze zmarłą żoną Basią na temat tej obcej dziewczyny, chudej, wytatuowanej, zakolczykowanej. A przecież dobrze mu było bez niej! Przyzwyczaił się do rytuałów codzienności i swojej samotni. Różniło ich wszystko, lecz rodzina to rodzina – znosili się, pokonywali mozolnie drogę do siebie. Jak odkryła pani psychologię takich kontaktów pokoleniowych? W oparciu o jakie wzory? To fikcja czy rzeczywiste obserwacje?
Ta wiedza pochodzi ze słuchania i obserwacji przez minionych ponad pięćdziesiąt lat mojego życia. A także z refleksji, z przemyśleń na poziomie psychologicznym tego, co słyszę. Książka jest fikcją i nie opiera się na żadnej prawdziwej historii czy osobie. Ale przecież każdy kiedyś słyszał, jak jego przyjaciele czy znajomi narzekają na rodzinę, opowiadają o niej. Z natury jestem osobą gadatliwą, ale też przypatruję się ludziom, słucham tego, co mówią, analizuję ich historie. Zdobywam dzięki temu wiedzę i jestem wdzięczna, że ludzie otwierają się przed mną.
Pewnie nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że uparta Kaja mimo przeszkód pozna swoje korzenie. To jakaś wskazówka dla nas, czytelników, że tak trzeba, że to dobra droga? Że nie należy wierzyć w powiedzenie, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach?
To nie był mój zamiar, by doradzać czytelnikowi, co dobre, co warto. Powiedzenia są nazywane mądrością narodów, ale są oparte o stereotypy i przekazywane z pokolenia na pokolenia jako sposób postrzegania rzeczywistości. W mojej książce rodzina spaja się w chwili, kiedy Kaja ma problemy i myślę, że tak właśnie często dzieje się w rodzinach. Dla mnie rodzina to również moi przyjaciele – oni wspierają mnie w trudnych chwilach.
Czy w trakcie pisania mocno wczuwała się pani w losy swoich bohaterów? Mnie najbardziej ujął Leon, Leoś, miejscowy Forrest Gump. Bardzo go polubiłem. Na kartach pani książki wątki związane z miłością, szczęściem, przyjaźnią, rodziną przewijają się bezustannie. Na jakie potrzeby ludzkie zwraca pani szczególnie uwagę, konstruując swoje postaci? Są to przecież ludzie zwykli, jak większość z nas. Nie ma wśród nich bohaterów nadzwyczajnych ani podziału na charaktery białe i czarne, nie licząc miejscowej żulii, która jest wszędzie. Nie ma wątków kryminalnych ani szczególnego draństwa, nie ma polityki. Czy zwyczajne, choć poplątane losy mogą być atrakcyjne?
Czyż nie tak wygląda nasze życie? Myślę, że czytelnik chce czytać o tym, co jest mu bliskie, co zna, czego doświadcza. Ale chce, żeby zadziało się to komuś innemu i tylko obserwuje z wygody własnego fotela, jak bohater radzi sobie z problemami. Powiedzmy sobie, że atrakcyjne stają się nieszczęścia, które nie przytrafiają się nam. Poza tym w życiu nikt nie jest tylko dobry albo tylko zły. Pierwsza scena, którą napisałam, to scena, w której Kaja uczy jazdy konnej dziewczynkę, a Kaja nienawidzi dzieci i dałam temu wydźwięk w tej scenie. A kiedy już wiedziałam, że jest trochę zła, to poszło łatwo, bo nie stała się postacią tekturową. Podstawową potrzebą każdego człowieka jest przynależność do grupy, do rodziny, do kogoś. Nie ja to wymyśliłam, tylko Abraham Maslow, amerykański psycholog, autor teorii hierarchii potrzeb . Ale o tym właśnie jest ta książka. O potrzebie przynależności. Kaja potrzebuje dziadka, który piekielnie się boi wyjść z roli wrednego faceta, za jakiego wszyscy go mają. Leoś potrzebuje Kai. Potrzebuje przyjaźni i akceptacji. Kaja zaś po jakimś czasie potrzebuje Leona, bo tylko on jej słucha, podczas gdy inni zajęci są sobą. Bo Leoś nie jest egoistyczny, nie umie taki być, został pozbawiony tej cechy.
Przy okazji zapytam, czy wierzy pani w rolę przypadku w naszym życiu? Możemy mieć wpływ na swoją osobistą historię?
Nic nie dzieje się przypadkiem. Albo coś dzieje się, żebyśmy to my się nauczyli, albo żebyśmy nauczyli kogoś. Dla mnie to magiczne, że w życiu spotykamy ludzi i nagle bam!… Po jakimś czasie już wiemy, jaką mieli odegrać rolę. Uczę się rezygnować z potrzeby kontrolowania rzeczywistości w swoim życiu. Ale przyglądam się z uwagą temu, co mnie spotyka i wyciągam wnioski. Biorę coś i wykorzystuję najlepiej jak potrafię.
Odrębnym wątkiem powieści jest wszystko to, co wiąże się z końmi, stadniną, nastawieniem ludzi do zwierząt. Historia ogiera Faruka, zwanego przez dziewczynę Puszkiem, zasługuje na szczególne uznanie i podkreślenie. Jest po prostu piękna i zajmująca. To zresztą jedna z kluczowych części książki, motyw, wokół którego dużo się dzieje. Pewnie nieprzypadkowo w utworze pojawiły się konie, sądząc po znajomości tematu z pani strony? Zajmuje się pani jakimiś zwierzakami?
Temat stadniny pojawił się w książce dzięki znajomości z Dominiką Zdunek, zawodniczką uprawiającą ujeżdżanie, moją byłą uczennicą. Jej opowieść o tym, jakie charaktery mogą mieć konie (Puszek istnieje naprawdę) zafascynowała mnie. To Dominika posadziła mnie pierwszy raz (i jedyny) na konia i od niej wiem o fobiach tych zwierząt. Resztą podzieliła się ze mną wyszukiwarka Google. Moim współlokatorem jest adoptowany pies Neo. Lubię patrzeć na psy i o psach też chętnie piszę.
Porozmawiajmy teraz o pisaniu książek i literaturze. W jakim momencie życia poczuła pani, że warto pisać powieści, że jest pani w tym dobra? To znaczy, kiedy uznała pani, że odtąd będę pisarką, bo mam wiedzę, potrafię układać zdania i budować fabularne opowieści? Jaka była pani droga do literatury?
Zbliżałam się do pięćdziesiątki i zadałam sobie pytanie, czego bym żałowała, gdybym nigdy nie spróbowała tego w życiu. Odpowiedź była prosta – pisać powieści! Było to moje nastoletnie marzenie. Zawsze miałam lekkie pióro. Przypomniała mi to ostatnio koleżanka ze szkoły podstawowej. Podczas gdy cała klasa wyciskała z siebie dwie strony wypracowania, ja pisałam dziesięć. Więc jako dorosła osoba znalazłam w internecie redaktorkę Marię Kulę i wysłałam jej próbkę swojego pisania. To ona pierwsza powiedziała: „Jesteś absolutnie gotowa, żeby napisać powieść”. Ale jako nauczycielka chciałam też poznać tajniki warsztatu pisarza. Dostałam się do szkoły pisania powieści i tam zdobyłam wiedzę typowo warsztatową. I napisałam pierwszą powieść. Tamta książka nigdy nie wyszła z mojej szuflady, nie trafiła do żadnego wydawnictwa. Była za słaba. Więc napisałam kolejną i jeszcze jedną, aż do tej, o której rozmawiamy. „Ani słowa o rodzinie” to czwarta napisana przeze mnie powieść. I druga, która się ukazała. Jestem w drodze już czas jakiś, ale pisanie przychodzi mi z taka łatwością i radością, że pewnie będzie już ze mną zawsze.
Jak długo przygotowywała się pani do napisania tej książki? Czy badała pani różne typy relacji łączących ludzi i układała drzewo genealogiczne rodziny Wesołowskich? Proszę powiedzieć, czy w trakcie pisania kieruje się pani jakąś przesłaniem? Jaki jest generalny przekaz skierowany w stronę czytelników? W jakich kategoriach traktuje pani swoje pisarstwo? Zawodu, lekarstwa dla duszy (swojej i ogółu czytających), baśni ku pokrzepieniu serc, szukania sensu życia? Przetwarza pani życiowe doświadczenia i przygody, czy też zdaje się wyłącznie na wyobraźnię i fikcję?
„Ani słowa o rodzinie” planowałam przez około miesiąc. Skończyłam wtedy poprzednią książkę i bardzo chciałam natychmiast zacząć pisać, żeby odciągnąć głowę od czekania na wiadomość od jakiegoś wydawcy. Pisząc, zaczynam zawsze od profilu głównych bohaterów i relacji, jakie pomiędzy nimi zachodzą. Myślę o emocjach, jakimi się kierują w kolejnych częściach swojej historii, a potem zaczynam pisać i słucham, co chcą mi o sobie opowiedzieć. I to ich przesłanie finalnie dostaje czytelnik. Bardzo mocno staram się nie być moralizatorką, tylko gawędziarką. A każdy czytelnik znajdzie w tej opowieści coś dla siebie. Piszę całkowicie fikcyjne opowieści. Nie portretuję żadnej ze znanych mi osób ani sytuacji. Pozwalam bohaterom zaskoczyć także mnie. A pisarstwo jest dla mnie dopełnieniem. Jakbym przez całe życie była obrazkiem z jednym brakującym puzzlem, a teraz jestem już kompletna.
Udało się pani zaprezentować w książce galerię postaci mniej lub bardziej łączących się z Kają, nieco pokiereszowanych psychicznie. Każdy skrywa jakieś tajemnice i nosi maskę. Wiemy nie od dziś, że człowiek jest nieodgadniony, złożony, nieprzewidywalny. Nie oceniajmy jednak zbyt pochopnie, człowiek to konstrukcja nieschematyczna, nikt nie składa się z samych zalet czy wad. O to chodziło, czy o coś więcej?
Jak mówiłam wcześniej, staram się unikać tworzenia postaci tekturowych, jednowymiarowych. Każdy z nas jakiś jest. Każdy jest skomplikowany na swój sposób. I to uwielbiam pokazywać. Odkrywam przed czytelnikiem ukryte pragnienia, skrywane emocje, wstydliwe tajemnice. Wszyscy je mamy. Moi bohaterowie wspaniałomyślnie pozwalają mi pokazać swoje skomplikowane wnętrza.
W pani książce jest dużo więcej dobra niż zła, wiary w pozytywne emocje, w magię i życiową energię, w uczucia ludzi łączące niż ich rozdzielające. Skąd przekonanie, że dobro, miłość i szczęście muszą zwyciężać, mimo przeciwności losu? Że harmonia w kontaktach z innymi i z naturą jest najważniejsza?
W tej książce tak jest. Ale to nie jest moja dewiza pisarska. Tak wyszło, że jest to pełna ciepła książka, która szuka pozytywnych emocji w relacjach międzyludzkich. Niestety, dobro nie zawsze zwycięża. Ale jestem też coś winna czytelnikom. Chwilę wytchnienia, obietnicę, że może będzie lepiej. I tak się zadziało w mojej książce. Teraz właśnie kończę prequel do „Ani słowa o rodzinie”. Historię o tym, co przytrafiło się Leonowi w dzieciństwie i doprowadziło do opóźnienia w jego rozwoju. I to będzie książka pełna zła, przemocy w rodzinie, bólu i traumy.
Mogłaby pani powieść stać się podstawą do napisania scenariusza filmowego. Pani sztuka pisarska jest bardzo obrazowa. Na przykład scena z szukaniem dziupli na umieszczenie świątka to gotowa sekwencja plastyczna. Gdy czytałem „Ani słowa o rodzinie”, po prostu widziałem fabułę. Nie kusi pani, żeby zaistnieć jako scenarzystka serialu?
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Mówiono mi już, że piszę bardzo plastycznie po mojej debiutanckiej powieści „Nigdy bym”, chociaż bardzo bałam się, że przesadzę i zanudzę opisami. Jeśli chodzi o pisanie scenariuszy, nawet nie wiedziałabym, jak zacząć. Głęboko w sercu chciałabym, żeby ktoś kiedyś pokusił się o przerobienie mojej powieści na serial lub film, po to, by jeszcze więcej ludzi mogło poznać moich bohaterów. Ale w głębi duszy jestem pisarką i pracę nad scenariuszem zostawię specjalistom.
Proszę zdradzić na koniec, jaki jest pani literacki rozkład dnia? Nad czym pani teraz pracuje? Ile czasu poświęca na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, panią zajmuje? Kto jest potem pierwszym czytelnikiem pani tekstów? Wsłuchuje się pani w głosy czytelników, rodziny, znajomych? Z kim pani konsultuje rozwój fabuły?
Na co dzień uczę języka angielskiego w szkole średniej. Czasami w ciągu tygodnia mam czas i siły na napisanie dwóch, trzech scen „na okienku” w trakcie lekcji. Ale głównie zostawiam tę pracę na weekendy, ponieważ lubię pisać rano. I wtedy zamykam się w pokoju na sześć, siedem godzin, z przerwą na obiad i łażenie po domu, żeby rozprostować kręgosłup. Już nie daję moich tekstów nikomu do czytania, oprócz mojej redaktorki Marii Kuli, z którą zawsze omawiam konstrukcję postaci, relacji i fabuły, a potem to właśnie jej wysyłam napisane sceny. Jak wspomniałam, kończę piątą powieść zatytułowaną „Czarne łabędzie”. Jeśli Wydawnictwo Zysk i S-ka ponownie mi zaufa, będziecie Państwo mogli zajrzeć do Kamionki w 1993 roku, kiedy mama Kai, Ania Wesołowska, i wspomniany Leon mieli po 10 lat i jednym głupim wybrykiem na zawsze zmienili swoje życie i trójki innych dzieci.
Dziękuję za rozmowę.
ALICJA FILIPOWSKA o sobie: Z zawodu jestem anglistką. Od wielu lat pracuję jako nauczycielka i korepetytorka, wspierając w dorastaniu kolejne pokolenia nastolatków. Ukończyłam Szkołę Pisania Powieści, prowadzoną przez Marię Kulę. Napisałam dotąd cztery książki. Debiutowałam powieścią „Nigdy bym” w 2023 roku. Ponadto jestem podróżującą po świecie grekofilką, która w wolnym czasie lepi z gliny. Żyję zgodnie z maksymą Marka Tulliusza Cycerona: „Człowiek potrzebuje do życia ogrodów i bibliotek”.
Dzięki życzliwości Zysk i S-ka Wydawnictwa (www.zysk.com.pl) mamy dla Was 2 egzemplarze powieści Alicji Filipowskiej „Ani słowa o rodzinie”. Poniżej nasz tradycyjny konkurs.
KONKURS CZYTELNICZY
Ogłaszamy dla Czytelników portalu LADY’S CLUB konkurs, w którym można zdobyć 2 egzemplarze powieści Alicji Filipowskiej „Ani słowa o rodzinie”. Otrzymają je ci z Państwa, którzy pierwsi odpowiedzą na pytanie: Jak nazywa się najbardziej znany tradycyjny produkt piekarniczy Lubelszczyzny, wypiekany także w Kamionce, i z czego powstaje? Odpowiedzi wysyłajcie na adres: redakcja@ladysclub-magazyn.pl.
REGULAMIN
1. Nagrodę w konkursie stanowią 2 egzemplarze powieści Alicji Filipowskiej „Ani słowa o rodzinie”, ufundowane przez Zysk i S-ka Wydawnictwo.
2. Rozdanie przewiduje 2 zwycięzców – każdy z nich otrzyma po jednym egzemplarzu książki.
3. Rozdanie trwa od 19 lutego 2024 roku do wyczerpania nagród.
4. Do rozdania można zgłosić się tylko raz.
5. Zadanie polega na jak najszybszym nadesłaniu odpowiedzi na pytanie: Jak nazywa się najbardziej znany tradycyjny produkt piekarniczy Lubelszczyzny, wypiekany także w Kamionce, i z czego powstaje?
6. Spośród nadesłanych odpowiedzi redakcja wyłoni 2 zwycięzców.
7. Wyniki zostaną ogłoszone pod informacją o książce na portalu LADY’S CLUB w sekwencji PAN BOOK.
8. Uczestnicy mają 3 dni na przesłanie wraz z odpowiedziami na adres redakcja@ladysclub-magazyn.pl swoich danych do wysyłki nagród drogą pocztową; w przypadku braku takiej informacji w wyznaczonym czasie zostanie wybrana kolejna osoba.
ROZWIĄZANIE KONKURSU. Pytanie: Jak nazywa się najbardziej znany tradycyjny produkt piekarniczy Lubelszczyzny, wypiekany także w Kamionce, i z czego powstaje? Odpowiedź: Pytanie było proste, o czym może świadczyć lawina odpowiedzi, jaka nas zasypała. Chodzi oczywiście o cebularz, produkt wpisany na Lubelszczyźnie na listę chronionych produktów tradycyjnych 30 kwietnia 2007 roku w kategorii wyrobów piekarniczych. To złocisty placek pszenny o średnicy 15-20 cm. Powierzchnię cebularza stanowi cebula pokrojona w kostkę, wymieszana z makiem, solą i olejem, dzięki czemu ma on swoisty zapach i smak. Tradycje lubelskiego piekarstwa sięgają średniowiecza, a pierwsze wzmianki o cebularzu i przekazywanej z pokolenia na pokolenie recepturze tego wyjątkowego, wywodzącego się z kuchni żydowskiej placka sięgają XIX stulecia. Cebularze jako pierwsi zaczęli wypiekać Żydzi z lubelskiego starego miasta. Potem receptura rozprzestrzeniła się po całym regionie. Przed wojną był wypiekany między innymi przez Żydów kazimierskich i zamojskich. Trudno jednoznacznie określić, kiedy lubelscy rzemieślnicy zaczęli wypiekać cebularze, faktem jest, że przysmak ten po wojnie szybko rozpowszechnił się w całym regionie. Piękny złocisty kolor, chrupiąca skórka i niepowtarzalny zapach sprawiają, że od lat na pierwszy kęs mamy chęć, gdy cebularz jest jeszcze ciepły, wprost z pieca. Ten placek z cebulą nie ma sobie równych i cała Lubelszczyzna jest z niego tak dumna, jak górale z oscypka. Książki otrzymują: 1) Paulina Sęk, Kielce; 2) Sylwia Ciechańska, Pliszczyn. GRATULUJEMY! (wpis z 23 lutego 2024)