NAJCIEKAWSZE HISTORIE PISZE SAMO ŻYCIE. Wywiad

Z TOMASZEM BETCHEREM, autorem wydanej właśnie powieści obyczajowej Szeptun, rozmawia Stanisław Bubin

W nowej powieści zaczyna pan jak u Hitchcocka: piorun uderza w auto i pali całą elektronikę, a potem napięcie rośnie… Skąd pomysł, żeby w czasie upalnego lata połączyć uczuciem nauczycielkę z Gdańska, obarczoną dwójką dzieci, z zielarzem pół-Romem z okolic Bukowego Młyna w Beskidzie Niskim? Czyli kobietę z przeszłością, mężczyznę po przejściach, jak u Agnieszki Osieckiej…

Pomysł na takich bohaterów rodził się stopniowo. Podczas mojej podróży do Beskidu Niskiego miałem możliwość obserwowania słowackich Romów, którzy przyjeżdżali na zakupy do polskich miast. Wielokrotnie spotykali się z mniej lub bardziej skrywaną niechęcią. W tym samym czasie natrafiłem na audycję o szeptuchach, czyli uzdrowicielkach, znachorkach i zielarkach z Podlasia. Lubię bohaterów z wykluczenia społecznego, są zwykle obdarzeni barwną historią, ciekawym charakterem i hartem ducha, który cenię. Tak właśnie powstał pomysł na szeptuna Waldka. Wydawałoby się, że Julia jest przeciwieństwem Waldka, człowieka wyrzuconego poza nawias społeczeństwa. Ma rodzinę, stabilną pracę i pochodzi z bezpiecznego, względnie dostatniego środowiska. Ale te różnice są tak naprawdę dosyć pozorne. Z różnych powodów ona także musi walczyć o swoje, więc w tym względzie podobna jest do tytułowego szeptuna.

TOMASZ BETCHER. Fot. Katarzyna Gapska

Mąż Julii Szczęsnej wyjechał do pracy w Norwegii, pozostawiając ją ze zbuntowaną, okrutnie skrzywdzoną nastolatką i ośmioletnim synem cierpiącym na atopowe zapalenie skóry. Czy w takiej sytuacji ona, kobieta, może mieć jeszcze nadzieję na nową lepszą miłość? Przy pisaniu mocno się pan wczuwał w losy swojej bohaterki?

Miłość spadła na Julię równie niespodziewanie, co grom na jej samochód. Nie spodziewała się jej i nie oczekiwała, wciąż walcząc o uratowanie swojego małżeństwa. Czasami walka o przegraną z góry sprawę przesłania nam to, co się wokół dzieje i pewnie gdyby nie przymusowy postój, taka niespodziewana miłość nie miałaby racji bytu. Pisząc powieść zawsze włączam empatię w stosunku do bohaterów, niezależnie, czy są nimi kobiety, czy mężczyźni. Historia Julii nie jest oderwana od rzeczywistości. Wielokrotnie goszczę w gabinecie kobiety, które los potraktował w podobny sposób, stąd też pewnie moje zrozumienie dla sytuacji, w jakiej znalazła się Julia.

Czy pana zdaniem miłość i szczęście są darem losu, czy też trzeba na nie w jakiś sposób zapracować? Co by się stało z Waldemarem Jóźwiakiem, tytułowym szeptunem, gdyby na swojej drodze nie spotkał Julii? Przypadek nami rządzi?

I tak, i nie. Przypadek często zsyła nam okazje, byśmy mogli zmienić coś w naszym życiu i to są sytuacje, które zwykle są zupełnie niezależne od nas. Natomiast to, czy z takiej okazji skorzystamy i jak ją rozegramy, zależy już w dużej mierze od nas. Waldek pewnie żyłby dalej swoim niespiesznym życiem lekkoducha. Może ożeniłby się z jakąś Cyganką, a może do końca życia pozostałby samotnikiem. Przypadek zesłał mu Julię i dzieciaki, a Waldek wziął spawy w swoje ręce i pokierował nimi we właściwy sposób.

Tytuł pana książki zdradza wiele, lecz nie wszystko. Waldek nie jest typowym szeptunem, odpowiadającym potocznym wyobrażeniom. Ze względu na swoją historię i pochodzenie został wykluczony ze społeczeństwa, żyje na uboczu. Czemu zdecydował się pan na zderzenie miastowych z wiejskim odludkiem?

Trochę dlatego, że kusiło mnie, aby zobaczyć, co z tego wyniknie. Starałem się tutaj złamać kilka stereotypów, jak choćby o szeptunie-staruszku, ale pokazać kilka innych. Myślę głównie o przypinaniu łatki złodzieja każdemu Romowi czy zacofanego każdemu człowiekowi pochodzącemu ze wsi. Julia, która wyjechała na wieś, staje się całkowicie bezradna i rozbita wobec metod, które Waldek stosuje na jej dzieciach. On uosabia naturę, ona miejską sterylność. On jest samotnikiem, ona towarzyska. Każde z nich boi się czegoś innego. Pomyślałem sobie, że z tak kontrastowych bohaterów wyniknie bardzo interesująca relacja.

Wakacyjna znajomość z Waldkiem mogła się dla Julii i jej dzieci skończyć różnie. Pod koniec powieści wydarzenia nabierają tempa i robi się naprawdę niebezpiecznie. Nie zdradzajmy szczegółów – finał godny jest dobrego kryminału. Nie ciągnie pana w stronę sensacji?

Rzeczywiście finał tej powieści może przywodzić na myśl literaturę innego gatunku, ale to tylko pokazuje, jak plastyczna jest literatura obyczajowa. W niej również jest miejsce na akcję, niebezpieczeństwo i wielkie emocje – z tych, wydawałoby się, zarezerwowanych dla kryminałów czy thrillerów. Cieszę się, że epilog wywiera mocne wrażenie. Lubię zaskakiwać i mam nadzieję, że jeszcze niejednokrotnie mi się to uda.

Świat przedstawiony w pana powieści nie jest idylliczny, landrynkowy, jak z pocztówki, choć chwytają za serce opisy dzikiej, nieskażonej przyrody i darów natury. W tym sielskim krajobrazie pojawia się jednak zło i ofiar nie brakuje. Nie wchodzę w szczegóły, żeby nie psuć nikomu przyjemności czytania. Wierzy pan, że zawsze zło dobrem można zwyciężyć?

Na szczęście w moich powieściach to ja jestem kreatorem świata i właśnie tak mogę go przedstawiać. Nie zawsze można zwyciężyć zło dobrem. Choćby z wieloletniej pracy w domach dziecka znam świat niesprawiedliwy, gdzie cały ogrom dobra nie był w stanie wymazać zła, które się stało. Zdecydowanie chciałbym uniknąć w swoich powieściach przedstawiania świata w landrynkowy sposób. Wiele spraw, które nam wydają się godne pozazdroszczenia, ma swoje ciemne oblicze. Pozornie może się wydawać, że zaszyty na końcu świata szeptun ma tam niemal jak w raju, ale kiedy głębiej wejdziemy w jego życie, okazuje się, że nie było usłane różami i nie jest samotnikiem z własnego wyboru.

Spodobał mi się w książce wyraźny zamiar burzenia stereotypów dotyczących Romów z pogranicza słowacko-polskiego, pokazania ich życia i tradycji. Skąd u pana fascynacja cygańskimi obyczajami? Tylko z lektur, czy też z kontaktów osobistych?

Romowie co jakiś czas przewijali się w moim życiu. Kiedy byłem studentem, odbywałem praktyki w szkole podstawowej, w której uczyło się sporo dzieci romskich. Trochę później, jako wolontariusz, pracowałem w programie społecznym, mającym wyrównywać szanse edukacyjne i zawodowe młodych Romów. Stosunkowo niedawno zetknąłem się z Romami podczas wspominanej podróży w Beskidy. Cieszę się, że mogłem pokazać choć mały fragment życia i tradycji Romów. To bardzo, bardzo ciekawa kultura, w dużym stopniu nierozumiana. Ciekawe są ich zwyczaje weselne, pogrzebowe, kodeks moralny i sposób patrzenia na świat. Niestety, Romowie są również bardzo mocno dotknięci stereotypami i często społeczeństwo samo wpycha ich w niechciane role. Zachęcam do zapoznania się z kulturą cygańską – jest fascynująca, choć nieco tajemnicza.

Urok opowiadanych przez pana historii sprawił, że jest pan porównywany z Nicholasem Sparksem. Może wolałby pan, żeby recenzenci docenili jednak oryginalność pana prozy i zaniechali mówienia o polskim Sparksie?

Nie obrażam się na to porównanie, bo to duże wyróżnienie. Z ciekawości sięgnąłem po kilka książek Sparksa i muszę przyznać, że to bardzo dobry kawałek literatury obyczajowej. Coraz częściej docierają jednak do mnie informacje, że mam już swoje stałe czytelniczki i czytelników, a mój styl pisania jest rozpoznawalny i lubiany. To miłe, kiedy się wie, że ktoś czeka na kolejną książkę. To bardzo motywuje do pisania.

Postaci z Szeptuna są jak większość z nas. Nie ma wśród nich ludzi nadzwyczajnych, nie ma polityki. Zwyczajne, choć poplątane losy mogą być atrakcyjne? Czy każdy może mieć wpływ na swoją historię?

Staram się kreować właśnie takich bohaterów: zwyczajnych, obdarzonych zarówno mocnymi stronami, jak i słabościami. Mnie takie historie fascynują o wiele bardziej, niż te oderwane od rzeczywistości. Myślę, że jeśli czytelnicy mają wrażenie, że bohaterowie książki mogliby mieszkać obok, mają podobne doświadczenia, przeżywają coś podobnego, to stają się automatycznie bliżsi i bardziej lubiani. Od dawna jestem zdania, że najciekawsze historie pisze samo życie. W mniejszym lub większym stopniu mamy wpływ na swoją historię. Czasami, z przyczyn od nas niezależnych (niepełnosprawność, choroba, wypadki losowe), ten wpływ jest ograniczony, jednak w normalnej sytuacji możliwości zmiany swojego życia jest całkiem sporo, wystarczy tylko się rozejrzeć.

W jakich kategoriach traktuje pan swoje pisarstwo? Lekarstwa dla duszy, szukania sensu życia i najgłębszych wartości? Przetwarza pan życiowe doświadczenia, czy też zdaje się wyłącznie na grę wyobraźni?

Sposobem na życie, czyli połączeniem czegoś, co jest pasją i sprawia ogromną przyjemność, z pisaniem zawodowym. Przy okazji ujawnia się tu moja pedagogiczna i terapeutyczna natura, która skłania mnie do poszukiwania głębokich wartości i zajmowania się nimi. To dlatego w moich powieściach często pojawia się jakiś problem społeczny, niby ogólnie znany, a jednak okazuje się, że często bardzo powierzchownie. Wiele z tych zjawisk znam ze swojej wieloletniej pracy w różnego rodzaju placówkach: domach dziecka, poradniach, sądzie. Takie doświadczenie zawodowe w połączeniu z bogatą wyobraźnią pozwala mi na tworzenie pasjonujących, a zarazem nieodbiegających od rzeczywistości historii.

Dlaczego zaczął pan pisać? Jaki impuls to spowodował? Chyba nie brakuje panu zajęć w placówce opiekuńczo-wychowawczej? No i kto jest dla pana mistrzem gatunku?

Do pisania ciągnęło mnie już od dawna. Swoich sił próbowałem w konkursach literackich w szkole podstawowej i technikum, ale poważnie o pisaniu pomyślałem, kiedy wymyśliłem fabułę pierwszej powieści. Znalazłem trochę wolnego czasu i napisałem jeden rozdział. Przepadłem. Od tamtej pory piszę regularnie. Zmienił się także mój rozkład zajęć. Stałą pracę w placówce zamieniłem na część etatu, mam też klientów w gabinecie, ale to pisanie jest obecnie moim głównym zajęciem i na chwilę obecną chciałbym zachować ten stan. Trudno mi wskazać mistrza gatunku, bowiem literatura obyczajowa nie jest moim konikiem – uwielbiam fantastykę i horror, bo to świetna odskocznia od tego, czym zajmuję się na co dzień i co piszę. Zawsze ogromne wrażenie wywierają na mnie powieści Jakuba Małeckiego, lubię też książki Johna Irvinga i Nicolasa Sparksa.

Proszę zdradzić, ile czasu poświęca pan na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, pana zajmuje?

Z tym jest bardzo różnie. Czasami kilkanaście minut, czasami kilka godzin bez przerwy. Pierwsza napisana powieść (niewydana) pokazała mi, że w pisaniu nie wolno iść na żywioł. Tamten tekst napisałem bez żadnego przygotowania, planu. Po prostu usiadłem do komputera i zacząłem pisać. Miałem potem masę pracy podczas poprawiania tekstu. Od tamtego czasu znacznie staranniej przygotowuję się do pisania powieści: buduję jej plan, charakterystykę bohaterów, robię rzetelny research o zagadnieniach, których będzie dotyczyła. To zajmuje mnóstwo czasu, ale napisanie właściwego tekstu na takim podkładzie jest już czystą przyjemnością i zazwyczaj idzie szybciej, niż można się spodziewać. Najważniejsza jest dla mnie rodzina i to dla niej odkładam pisanie na później. Uwielbiamy wspólnie spędzać czas, podróżować, odkrywać ciekawostki w naszej okolicy. Kiedy mam trochę wolnego czasu, lubię oddawać się swoim pasjom: czytaniu, gotowaniu i astronomii. Tę ostatnią odkryłem stosunkowo niedawno, a wyjazdy w teren z teleskopem i obcowanie z niebem są dla mnie niezwykłym przeżyciem.

W trakcie tworzenia wsłuchuje się pan w głosy rodziny, znajomych? Konsultuje pan z kimś rozwój fabuły? Jak urządza pan sobie zwykły pisarski dzień?

Obiegowa opinia mówi, że nie powinno się dawać swoich nowo powstałych tekstów do czytania rodzinie i znajomym. Nie zgadzam się z tym i właściwie od pierwszej powieści przyjąłem pewien model pracy oparty na tzw. beta-czytelnikach. Jest to starannie dobrana grupa osób, która czyta pierwszą lub drugą wersję tekstu, po czym się konsultujemy. Pierwszą czytelniczką jest moja żona i bardzo sobie cenię jej uwagi, szczerość i spostrzegawczość. Po tym, gdy już przeczyta tekst i podzieli się ze mną swoimi wrażeniami, wysyłam go do reszty beta-czytelników. Badam, jak im się czytało, jakie są ich odczucia, jakie mają uwagi merytoryczne, czy wyłapali jakieś błędy, potknięcia, czy fabuła jest atrakcyjna, spójna, a bohaterowie wiarygodni i dający się lubić. Korzystam też z pomocy specjalistów w dziedzinie, o której traktuje tekst. Poprawiam to, co uznaję za zasadne i wysyłam do ponownego czytania. Po kilku takich cyklach, kiedy uznam tekst za gotowy, przekazuję go wydawcy, gdzie przechodzi profesjonalną redakcję i korektę. Zanim powieść się ukaże, czytam ostateczny tekst raz lub dwa, konsultuję z wydawnictwem. Dzięki takiemu systemowi jestem spokojny, że moje teksty są dopracowane, rzetelne i dobrze się czytają. Moje życie jest zbyt dynamiczne, by mieć pisarską rutynę. Czasami siadam do komputera na kwadrans, czasami na kilka godzin. Kiedyś pisałem nocami, teraz lepiej pracuje mi się do południa. Nie muszę mieć ciszy i spokoju, łatwo się skupiam i zatapiam w tekście, ale muszę mieć uporządkowane sprawy zawodowe i osobiste. Najchętniej piszę z laptopem na kolanach i kubkiem kawy pod ręką. Dobieram też odpowiednią do danego fragmentu tekstu muzykę: żwawą, gdy jest akcja, nastrojową, gdy piszę spokojne, klimatyczne fragmenty.

Zwyczajowo na koniec pytanie o następne powieści? Nad jakim utworem pan teraz pracuje, czym nas jeszcze zaskoczy?

Mam trzy teksty gotowe do publikacji i trzy kolejne rozpoczęte, ale w różnym stadium. Gotowa jest powieść obyczajowa o weteranie z Afganistanu, który popełnił błąd i zostaje zaszczuty przez media oraz dwa tomy (z trzech) sagi wojenno-obyczajowej. To dla mnie bardzo ważne teksty, włożyłem mnóstwo pracy w research do nich, samo czytanie literatury z wybranych zagadnień wojennych zajęło mi kilka miesięcy. Ale na tym etapie jestem zadowolony z efektu i wydaje mi się, że całość może stanowić atrakcyjną sagę, którą pokochają czytelniczki i czytelnicy. I tutaj upatruję elementu zaskoczenia – to będzie trochę inna tematyka niż dotychczas, ale zapewniam, że jakość fabuły i emocje będą porównywalne. Myślę, że będzie można również zaobserwować postęp, jaki zrobiłem w swoim warsztacie literackim.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie Czytelniczki i Czytelników magazynu LADY’S CLUB.

Zdjęcie naszego rozmówcy wykonała Katarzyna Gapska.

TOMASZ BETCHER

Rocznik 1981. Pochodzi z Grudziądza. Gdańszczanin z wyboru, zawodowo związany z Gdynią. Absolwent pedagogiki resocjalizacyjnej i socjoterapii, praktyk terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach. Od ponad dekady pracuję z młodzieżą i dziećmi w trudnej sytuacji życiowej. Fan fantastyki i literatury obyczajowej. W powieściach wykorzystuje zarówno wyobraźnię, jak i doświadczenia zawodowe. Do pisania inspirują go podróże, szczególnie po polskiej prowincji. Interesuje się wszystkim, od kuchni, jej smaków i zapachów począwszy, na paralotniarstwie i historii Dywizjonu 303 skończywszy. Na co dzień tata dwóch chłopców i pełnoetatowy mąż. Autor powieści obyczajowych Tam gdzie jesteś oraz Szczęście z piernika. 5 maja 2021 w Wydawnictwie W.A.B. (www.gwfoksal.pl, str. 320) ukazała się jego trzecia powieść Szeptun. Więcej na stronach www.facebook.com/tomaszbetcherfanpage i www.instagram.com/tomaszbetcher.autor.

Fragment powieści Szeptun

Zahamowała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że właśnie minęli przydrożną kapliczkę. Wrzuciła wsteczny i cofnęła, po czym skierowała auto w polną drogę. Przez chwilę wpatrywała się w ładną, choć nieco zaniedbaną figurę Matki Boskiej. Czując na sobie wzrok dzieci, nacisnęła pedał gazu. Auto podskakiwało na wybojach i wspinało się na położone nad miejscowością wzgórze. Droga zdawała się nie mieć końca. Julia odetchnęła z ulgą, gdy zza niewielkiego sosnowego zagajnika wyłonił się znany ze strony internetowej budynek.

– To chyba tutaj – mruknęła pod nosem, dokładnie lustrując okolicę.

Dom był duży, drewniany, kryty gontem. Zadaszona weranda wychodziła wprost na niewielkie podwórko, którego centralny punkt stanowił wielki stary dąb. Jego rozłożyste gałęzie zachodziły niemal na dach domu, a ogrom liści falował niespokojnie na wietrze. Na wszelki wypadek zaparkowała z dala od wiekowego drzewa. Julia wprawdzie nigdzie nie dostrzegła znaków informujących o działalności agroturystycznej, ale była pewna, że jest to miejsce, które widziała na zdjęciu. Budynek był nieco zaniedbany i przez chwilę wątpiła nawet, czy jest zamieszkany, ale ostatecznie skrzynki z różnego rodzaju roślinami przekonały ją, że nie został opuszczony.

– No, jesteśmy – powiedziała bardziej do siebie niż do dzieci i zgasiła silnik.

– Tu? – Marysia wpatrywała się z niedowierzaniem w przednią szybę. – Przecież to jakaś rudera… Gdzie ty to wyszukałaś? W bazie schronisk dla bezdomnych?

– Chodźcie, pójdziemy się rozejrzeć.

Gdzieś daleko zagrzmiało. Szum liści targanych coraz silniejszym wiatrem stawał się wręcz nieprzyjemny i wzmagał niepokój. Jakub wydostał się z tylnego siedzenia. Julia zajrzała do wnętrza auta.

– Mania, chodź.

– Nigdzie nie idę. – Nastolatka obruszyła się i odblokowała telefon.

– No chodź, to niebezpieczne korzystać z telefonu w czasie burzy.

– Nie. – Marysia wlepiła wzrok w ekran, uznając konwersację za zakończoną.

Julia odpuściła. Miała dosyć córki i jej humorów. Jeśli tak mają wyglądać ich dwa tygodnie w górach, to już wolałaby wracać.

Ruszyła w stronę wejścia, przyglądając się uważnie domostwu. Pomimo zapadającego zmroku w żadnym z okien nie paliło się światło. Do drzwi wejściowych prowadziły szerokie schody. Na trzecim stopniu wylegiwał się kot, który na dźwięk jej kroków podniósł głowę. Burza i coraz silniejszy wiatr najwyraźniej nie robiły na nim wrażenia. Nie znosiła kotów. Wprawdzie dawno nie miała z żadnym do czynienia, ale „kreatury śmietnika” napawały ją obrzydzeniem, a nieruchome oczy o pionowych

źrenicach wywoływały niepokój. Julia wzdrygnęła się i zaczęła kombinować, jak zręcznie ominąć zwierzaka, który zdecydowanie nie miał ochoty się ruszyć. Przyspieszyła i w trzech susach pokonała schody, przeskakując nad zdziwionym kotem. Jak dobrze, że na drogę włożyła ażurowe tenisówki, które były nie tylko wygodne, ale też przewiewne. A teraz mogły uchronić jej stopy przed podrapaniem. Ku jej zdziwieniu kocur nie rzucił się na nią z pazurami, ale wręcz zignorował niezrozumiałe zjawisko, płynnie przechodząc do lizania łapy.

– Dzień dobry. Jest tu ktoś? – zawołała, naciskając po raz trzeci dzwonek do drzwi.

Po drugiej stronie słyszała dzwonek informujący o przybyciu gości świergotem ptaków. Zadzwoniła jeszcze kilka razy, ale nikt nie odpowiedział. Szeroka weranda wiodła dookoła domu i Julia ruszyła nią, mając nadzieję na spotkanie gospodarza. Kuba chwycił ją za rękę i rozglądał się z zainteresowaniem.

– Halo?! – zawołała, wchodząc za róg budynku.

Weranda miała może dwa metry szerokości. Znajdowało się na niej kilka prostych drewnianych krzeseł pokrytych pociemniałym lakierem i niewielki przykryty ceratą stół, zastawiony puszkami po tanim piwie. Zaczynała się niepokoić. Cała ta sceneria: z burzowymi chmurami, starym domem w dziczy, przywodziła jej na myśl amerykańskie horrory. Na dodatek zaczęło padać. Grube krople bębniły w gont niczym tysiące małych werbli, tłumiąc nawet szelest liści dębowego olbrzyma. Nie było sensu iść dalej.

Zrezygnowana odwróciła się na pięcie i krzyknęła, zaskoczona widokiem mężczyzny, który stał tuż za nimi. Jego ciemne, prawie czarne oczy wpatrywały się w nią

z uwagą.

– Ale mnie pan przestraszył. Szukam pana Waldemara Jóźwiaka – powiedziała speszona. Czuła się jak mysz przyłapana na buszowaniu w spiżarni. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Jakub boleśnie ściska jej dłoń.

– To ja. O co chodzi? – Mężczyzna miał spokojny głos, ale wydawał się zdziwiony ich obecnością. Być

może nie dosłyszał jej. Musiała przyznać, że choć nie spuszczał z nich wzroku, nie wyglądał na groźnego. W jego oczach dostrzegła ciepło. Nie zaproponował jednak, by weszli do domu. Nie przedstawił się, a nawet próbował podszyć pod gospodarza.

– Nie, nie rozumie pan. Szukam tego pana, który ogłasza się w internecie. Tego od ziołolecznictwa.

Mężczyzna ściągnął brwi, a na jego czole pojawiła się głęboka bruzda.

– Czego pani od niego chce?

– Mój syn ma poważne problemy zdrowotne. Słyszałam, że pan Waldemar mógłby mi pomóc.

– Rozumiem. – Nieznajomy przeniósł wzrok na Jakuba i przez chwilę milczał, jakby starał się zrozumieć, o jakiej chorobie mówi Julia. – Jeśli koniecznie chce go pani odwiedzić, musi pani szukać przy kościele w Dukli.

– Przeprowadził się? – spytała zdziwiona. – Czy tam znajduje się jego gospodarstwo?

– Nie. – Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Cmentarz.

„Jezu, to jakiś psychol” – pomyślała. Poczuła zimny dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Bezwiednie przyciągnęła do siebie syna i otoczyła go ramieniem. Nieznajomy widocznie odczytał jej myśli, bo zanim zdążyła coś powiedzieć, dodał zmieszany:

– Przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć. Szuka pani mojego dziadka. On nie żyje od ośmiu lat.

– Przykro mi – powiedziała, spoglądając na przybierające na sile deszcz i wiatr. Zastanawiała się, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Czuła narastającą złość, sama nie wiedziała na kogo bardziej. Czy na siebie, że dała się zwieść opowieściom matki o cudotwórcy, czy na matkę, że słucha tej zdziwaczałej Krysi. Najmniej mogła złościć się na nieżyjącego zielarza. W obecnej sytuacji pojawiał się jeszcze jeden problem.

– Nie wie pan, gdzie mogłabym się zatrzymać?

– O tej porze? W Bukowym raczej nie znajdzie pani noclegu. Może w Barwinku albo Dukli. – Spojrzał na zapadający zmrok. – Musi się pani pospieszyć, inaczej czeka was nocleg w samochodzie.

– Cóż, w takim razie dziękuję za informację i przepraszam za kłopot.

Julia wyminęła nieznajomego i ruszyła w stronę samochodu. Nie zdążyła jeszcze opuścić werandy, gdy potężny huk rozdarł powietrze, a błyskawica niemal ich oślepiła. W ułamku sekundy Julia zrozumiała, że piorun właśnie uderzył w samochód. Powietrze wypełnił zapach ozonu.

– Mania!

Rzuciła się w stronę auta. Dobiegła do niego w kilku potężnych susach, zeskakując ze schodów, na których pozostawiła oszołomionego Jakuba. Niegdyś beżowy dach samochodu był poczerniały od uderzenia pioruna, a spod maski wydobywała się strużka białego dymu. Zanim Julia doskoczyła do drzwi pasażera, te otworzyły się i z auta wysiadła oszołomiona Marysia.

– Jezus Maria! Nic ci nie jest? – Julia dopadła do dziewczyny i zaczęła ją oglądać z każdej strony.

– Nie, chyba nie. – Nastolatka rozglądała się, zerkając to na matkę, to na uszkodzony samochód. Na chwilę pozbyła się grymasu, który towarzyszył jej przez całą podróż, ale szybko się otrząsnęła, odtrącając rękę matki. – Mówiłam, nic mi nie jest.

– Mamuś, co my teraz zrobimy? – Jakub wsunął szczupłe palce w dłoń Julii.

– Nie wiem… – odpowiedziała, ciągnąc go w stronę drzwi kierowcy.

Otworzyła maskę, ale po dymie nie było już śladu, został jedynie wiercący w nosie zapach spalonego plastiku. Przekręciła kluczyk, lecz silnik był martwy, podobnie jak kontrolki na desce rozdzielczej. Wysiadła z auta, rozglądając się za tajemniczym nieznajomym. O dziwo, stał kilka kroków od samochodu, trzymając na rękach kota.

– Przepraszam, czy ma pan numer do jakiegoś warsztatu albo pomocy drogowej?

– Może gdzieś w domu – odparł po chwili zastanowienia.

– Ale o tej porze nikt po was nie przyjedzie…

– Jezuuu… – Julia zamknęła maskę samochodu i ukryła twarz w dłoniach. – W co ja nas wpakowałam…

– Niech się pani nie martwi. – Spojrzał najpierw na nią, potem na dzieci. – Chodźcie na herbatę. Na tej wichurze nie da się spokojnie myśleć.

Dziękujemy Pani Magdalenie Pertkiewicz z Grupy Wydawniczej Foksal (Wydawnictwo W.A.B.) za udostępnienie książki i współpracę redakcyjną.

Napisano w Pan Book

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress