MAM PEŁNĄ MIŁOŚCI, TWÓRCZĄ PRZYSTAŃ

Z pisarką AGNIESZKĄ LIS o rodzinnym szczęściu, magii życia, spełnieniu, związkach muzyki z pisarstwem i artystycznych pasjach rozmawia ANNA KŁOSSOWSKA

W styczniu 2021 obchodziłaś 10-lecie debiutu prozatorskiego. Co sprawiło, że sięgnęłaś po pióro?

Ale ja po pióro sięgnęłam znacznie wcześniej! Dziesięć lat temu wydałam pierwszą powieść, lecz pisałam wcześniej, choć nie była to proza powieściowa. Już w czasie studiów muzycznych współpracowałam z magazynem audiofilskim Hi Fi i Muzyka – istnieje on zresztą do dziś, teraz w formie miesięcznika. Przez wiele lat zamieszczałam w nim regularnie swoje recenzje, felietony, artykuły, generalnie krótsze formy o tematyce muzycznej i pokrewnej. Pisałam też incydentalnie do Studia, a w magazynie Klasyka, wydawanym dwa lata przez PWN, pisałam do wszystkich numerów. To były moje początki. A sięgnęłam po pióro, bo… tęskniłam za tym od dziecka. Jestem z wykształcenia pianistką, więc przez całe młode życie nieustannie ćwiczyłam na fortepianie i nie miałam czasu na pisanie. Po studiach znalazłam pracę w korporacji i poczułam, że mi czegoś brak. Podjęłam więc kolejne studia, dziennikarskie. Później poszłam na kurs pisarski, no i napisałam pierwszą książkę. Chyba po prostu pisanie było mi pisane (śmiech).

Z twoim debiutem prozatorskim związana jest ciekawa historia…

Nosił tytuł Jutro będzie normalnie i choć to był debiut, to w kolejności pisania moja trzecia książka. Pierwsza leży dotąd w szufladzie i nie ujrzy światła dziennego.

Dlaczego?

Jest po prostu kiepska. Bardziej się na niej uczyłam niż tworzyłam powieść, lecz z tego względu jest dla mnie cenna. Z drugą, którą napisałam i która ukazała się jako druga, Samotność we dwoje, wiąże się kolejna historia. Otóż kiedy debiutowałam 10 lat temu rynek pisarski wyglądał inaczej niż dzisiaj. Wtedy właściwie wydawani byli wyłącznie autorzy zagraniczni, dlatego niektóre polskie pisarki decydowały się wydawać swoje książki pod pseudonimem brzmiącym z angielska. Polski debiutant wchodzący na rynek z powieścią obyczajową nie miał szans na nim zaistnieć. Chodziłam wtedy na jakiś kurs pisarski i prowadząca, już po zajęciach, gdy pozostali uczestnicy wyszli, wręczyła mi kartkę z kategorycznie brzmiącym poleceniem: Masz to napisać!

Brzmi intrygująco. Co było na tej kartce?

Proszę dobrze usiąść w fotelu – chodziło o napisanie opowiadania o tematyce erotycznej na konkurs! Jak wiadomo, po polsku o erotyce pisze się ciężko ze względu na to, że nasz język nie obfituje w słowa z intymnej sfery życia człowieka. To jednak była tylko połowa problemu, gdyż opowiadanie na 50-70 tys. znaków, więc całkiem spore, miałam napisać w tydzień. Odmówiłam bardzo zdecydowanie, tłumacząc, że nie dam rady, właśnie ze względu na krótki termin. Jednocześnie zmagałam się z własną złością, bo wszak prowadząca z całej grupy wybrała właśnie mnie. Jak mogłabym nie wykorzystać takiej szansy! Prawda była jednak taka, że nie miałam koncepcji, akcji, bohaterów. Pełna złości poszłam do domu i przespałam noc. Drugiej nocy nad ranem przyśniło mi się jednak pierwsze zdanie, więc wstałam, siadłam do komputera i przez dwa kolejne dni napisałam opowiadanie. Trzeciego dnia sprawdziłam je, poprawiłam, wysłałam i… znalazłam się w gronie laureatów. Nagrodą w konkursie było umieszczenie mojego tekstu w antologii.

Wspaniale!

To nie koniec. Po publikacji zadzwoniła do mnie redaktorka z wydawnictwa z pytaniem, czy mam coś jeszcze w zanadrzu. Miałam – i to był właśnie mój debiut Jutro będzie normalnie, choć w pierwotnej wersji nosił tytuł Mamuśka. Sprzedał się bardzo dobrze, więc znów telefon z wydawnictwa i pytanie, czy mam coś jeszcze. Wysłałam Samotność we dwoje, po czym wydawca na tak długo zamilkł, że poczułam się zaniepokojona. Zadzwoniłam, by zapytać o losy tekstu. Wie pani, ale ja go już czytałam – przyznała z pewnym zakłopotaniem redaktorka. Oczywiście, dwa lata temu go pani odrzuciła – odparłam. Tak? To świetnie, bo teraz go biorę! – oświadczyła pani redaktor. I tak się stało.

Nie do uwierzenia…

A jednak. Naprawdę tak było i jest to doskonały, motywacyjny przykład dla ludzi, aby nie poddawali się w swoich zamierzeniach. Bardzo często przytaczam ten przykład na różnych spotkaniach.

Rodzina od początku cię wspiera, kibicuje kolejnym bestsellerom, prawda? Czy bliscy są dla ciebie źródłem twórczej inspiracji? A może poddają jakieś pomysły albo krytykują?

Moi bliscy bardzo mi kibicują, ale nie zawsze tak było. Na początku mąż podchodził z ogromnym dystansem do mojej twórczości i wcale nie chciał jej czytać. Dopiero po trzech czy czterech książkach przyznał się do obaw, że go w powieściach opisuję. A ja nie opisuję swojej rodziny! Gdy zaprzeczyłam, mąż sięgnął po moje książki i teraz nie tylko je czyta, ale też jest pierwszym, bardzo surowym recenzentem. Zadaje mnóstwo trudnych pytań, na przykład: Czy rzeczywiście uważasz, że bohater powinien się tak zachowywać? Albo wprost: Ten dialog brzmi sztucznie. Od nikogo nie dostaję tak pomazanej na czerwono korekty!

Czy to nie jest deprymujące?

Wręcz przeciwnie, jest to dla mnie bezcenna, najbardziej wartościowa i do tego konstruktywna krytyka. Mąż umieszcza mi poprzeczkę bardzo wysoko, wiele ode mnie oczekuje i jest to dla mnie budujące, stanowi wyraz wsparcia. Niezwykle istotny jest też fakt, że pomaga mi w życiu codziennym. Oboje pracujemy zawodowo i gdybyśmy nie dzielili się obowiązkami domowymi, nie mogłabym poświęcić tyle czasu na pisanie. Pod tym względem jest absolutnie wyjątkowy, gdyż potrafi wykonywać czynności, od których inni panowie stronią.

Gotuje?

Nie, ale sprząta, od zawsze. Robił to jeszcze, gdy nie wydawałam książek. Programowo od pierwszego naszego wspólnego dnia nie wiem, gdzie w domu stoi odkurzacz. Żartuję czasem, że konserwacja powierzchni poziomych jest drugą pracą mojego męża. Ja z kolei gotuję i staram się doglądać dzieci. Wiem po prostu, że mogę liczyć na męża.

A twoi rodzice?

Kibicują mi od początku, zwłaszcza tata. Jest „nieuczciwie wspierającym”, gdyż dosłownie uwielbia wszystko, co robię. Natomiast dla dzieci fakt, że piszę, jest czymś najbardziej oczywistym w świecie. Pewnego dnia mój starszy syn wziął z półki jedną z moich powieści, poszedł do polonistki i sprzedał jej tę książkę, o czym nie wiedziałam.

Obrotne dziecko. Z takim nie zginiesz!

Coś w tym jest. Gdy próbowałam mu wytłumaczyć, że pani należało po prostu tę książkę dać, odparł: Mamo, ale ja ci pomogłem w sprzedaży! Wracając zaś do zasadniczej kwestii – dzięki wsparciu najbliższych mam wrażenie pełni i na tym fundamencie mogę opierać swoją pracę.

Mieszkasz poza miastem, w domu na wsi, czyli masz pełną miłości przystań. Jakże bezpieczną zwłaszcza teraz, w czasie pandemii. Taka atmosfera jest chyba ogromnym wsparciem dla pisarza?

W chwilach najgłębszego lockdownu, w marcu ubiegłego roku, nie mieliśmy większych problemów, by wyjść z domu. Pomimo izolacji mogliśmy cieszyć się ogrodem, ale też pospacerować po pobliskiej, wiejskiej drodze, gdzie tylko daleko, na horyzoncie, przemykali ludzie. Wcześniej mieszkaliśmy kilka lat w Warszawie, mój mąż zresztą tam się urodził. Jednak życie w wielkim mieście obydwoje nas zmęczyło. Najpierw się przeprowadziliśmy do niewielkiego domku w okolicach Warszawy i to było cudowne miejsce, które fantastycznie wspominam. Okazało się jednak za małe, gdy urodził się nasz pierwszy syn. Rozpoczęliśmy poszukiwania czegoś większego, a gdy pojawił się drugi syn, potrzeba większej przestrzeni okazała się koniecznością. Zdecydowaliśmy się na budowę domu według naszego projektu. To spełnienie marzeń. Jest skrojony idealnie pod nas, pod nasze potrzeby. Ma co najmniej dwa rozwiązania zaprojektowane specjalnie dla nas. Przede wszystkim mam w domu bibliotekę pełną półek. Z początku wydawała mi się wystarczająca, ale teraz książki ustawiam już w dwóch rzędach. Zdarza mi się książki oddawać, niedawno przekazałam ponad 200 egzemplarzy do biblioteki, ale nie widzę, żeby coś z tych półek ubyło.

A drugie rozwiązanie „pod was”?

Ogród, którym uwielbiam się zajmować, przycinać rośliny, pielęgnować je. Latem zaś po prostu położyć się na kocu na zielonej murawie.

Jak spędzasz wolny czas, co jest twoim ulubionym zajęciem poza ogrodnictwem?

Przede wszystkim czytam, bo jak powiedziała Wisława Szymborska, to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. Zapoznaję się oczywiście z nowościami obyczajowymi, wypada wiedzieć, co dzieje się obecnie na rynku. Chętnie też wracam do klasyki, bo z jakiegoś powodu stała się ową klasyką. I odpoczywam przy kryminale, ba, kryminał to dla mnie nagroda, którą sobie dozuję! Gdy nie muszę się spieszyć, lubię gotować. Nie przepadam za mięsem i pewnie dlatego mięsiwa nie wychodzą mi najlepiej. Za to wszystkie zimne przystawki to moja przestrzeń. Zwykle przed proszonym obiadem wyżywam się w przystawkach i przygotowuję ich tyle, że potem nikt nie ma ochoty na główne danie. Poza tym jeszcze jest zajęcie, na które teraz nie mam kompletnie czasu, a pochłaniało mnie, gdy byłam nastolatką – robótki ręczne: haftowanie, szydełkowanie, robienie na drutach. I tu opowiem kolejną historię: w czasach, kiedy byłam małą dziewczynką, czyli w PRL-u, w sklepach, jak wiadomo, nie było niczego. Gdy dostałam od kogoś trzy motki czerwonej, cieniowanej włóczki o nierównym splocie, uznałam ją za absolutnie cudowną. Oglądałam ją z zachwytem, bo w sklepach pojawiał się tylko od czasu do czasu szarobury anitex. Zastanawiałam się, co mogę zrobić z tej magicznej włóczki, na sweter było jej za mało. W końcu sprułam płaszczyk, który babcia zrobiła mi do komunii, zrobiłam z niego przód i tył swetra – takie wielkie trójkąty. Natomiast czerwoną włóczkę wykorzystałam na rękawy i boki, a na środku wyhaftowałam ogromnego pawia z korpusem bordo i tęczowym ogonem. Do dziś pamiętam, że gdy po raz pierwszy włożyłam ten sweter i poszłam w nim do szkoły, woźna spojrzała na mnie jakby z zawiścią i syknęła: Co, mamusia sweterek w Peweksie kupiła?! Odpowiedziałam wtedy: Nie, sama sobie zrobiłam. Była to dla mnie nieprawdopodobna satysfakcja! Mamy nie było stać na kupowanie w Peweksie, ale pani woźna nie musiała o tym wiedzieć.

Praca w korporacji to rozdział zamknięty. Kiedy, w jakim momencie powiedziałaś sobie: Nigdy więcej!

To był proces, jak zwykle bywa. Pracowałam w korporacji kilkanaście lat, przechodząc kolejne stopnie kariery – od recepcjonistki do prezesa zarządu. To ostatnie stanowisko pełniłam w całkiem niemałej firmie, generującej blisko sto milionów złotych obrotu rocznie. Moje podejście do tej pracy zmieniło się radykalnie, gdy urodziły się dzieci. Wtedy przestałam chcieć pracować po 16 godzin na dobę tylko dlatego, by wykazać się wynikiem, który po miesiącu był już zapomniany, a ode mnie oczekiwano osiągnięcia kolejnego, ekstremalnego rezultatu. Znamienne było także to, że po każdym powrocie z urlopu macierzyńskiego dostawałam wypowiedzenie. Naturalnie zaraz znajdowałam kolejną pracę, ale w ostatniej czułam się już tak źle, tak byłam zmęczona tym wielkim biznesem i panującymi w nim stosuneczkami, że gdy po roku firma sama mnie zwolniła, przyjęłam to z wielką ulgą. To był jeden z lepszych dni mojego życia.

Teraz piszesz powieści, ale też pracujesz w szkole muzycznej, ponieważ ukończyłaś Akademię Muzyczną w Warszawie w klasie fortepianu. Praca w korporacji oznaczała przerwę w graniu. Czy ci tego nie brakowało?

Brakowało mi magii życia, dlatego zdecydowałam się na studia dziennikarskie. To była próba znalezienia czegoś, czego nie mogłam znaleźć w korporacji. Same studia, niestety, okazały się porażką, ale potem zaczęłam pisać – w ciąży z pierwszym synem napisałam swoją pierwszą powieść. Ale za muzyką tęskniłam ogromnie i ona sama do mnie przyszła. Niespodziewanie zadzwoniła znajoma z wiadomością, że otwierają nową placówkę w Piasecznie i zapytała, czy nie chciałabym popracować troszeczkę w szkole muzycznej. Dosłownie troszeczkę! I to troszeczkę trwa już 10 lat.

Czas pandemii jest dla nauczycieli muzyki i uczniów fatalny, nauczanie online się nie sprawdza…

Oczywiście! Są uczniowie, jest ich wielu, którzy sobie z tym nie radzą. Mam dwójkę pierwszaczków, dla których specjalnie, po rozmowach z rodzicami i dyrekcją, wprowadziliśmy nauczanie hybrydowe. Raz w tygodniu przyjeżdżam do szkoły na lekcje z nimi. Tak malutkie dziecko nie ma wystarczającej świadomości ciała, by zrozumieć polecenie „wyżej nadgarstek”, czy też pojąć, co to znaczy unieść trzeci palec, skoro czasem jeszcze mu się palce mylą. A już ustawienie tego paluszka na klawiaturze jest wyczynem. Gdy nauczyciel jest obok, może to kontrolować, jednak przez ekran komputera traci się kontakt z dzieckiem, a ono szybko się dekoncentruje. I całą zabawę trzeba powtarzać od początku. Problem dotyczy zresztą nie tylko najmłodszych. Spodziewam się bardzo słabego poziomu dyplomów. Dzieci i młodzież źle znoszą psychicznie przymusowe zamknięcie.

Cały system edukacji, nie tylko muzycznej, cierpi z powodu epidemii koronawirusa.

Będziemy mieli kilka niedouczonych roczników. Poza tym dzieci spędzają długie godziny przed komputerami, nie ćwiczą, nie wychodzą z domu. Już teraz lekarze biją na alarm, że coraz więcej uczniów cierpi na wady postawy. Nauczanie zdalne nie zdaje egzaminu, choć z drugiej strony dobrze, że pojawiła się możliwość, z której będzie można korzystać, gdy nauczyciel lub uczeń na przykład zachorują. Jednak nie może ono na dłuższą metę stanowić jedynej formy nauczania.

Temat rodziny jest często obecny w twoich książkach, za każdym razem ujęty w inny sposób. W Pozorach jest rodzina Tomka – jego mama jest tak zapatrzona w genialnego syna, że nie dostrzega problemów chłopca, czy też raczej je bagatelizuje, przez co robi mu krzywdę. W Listach w góry ich autorka-narratorka jest uzależniona od męża-alpinisty, a ten z kolei uzależniony jest od gór, które są dla niego ważniejsze niż rodzina. Oba te środowiska są toksyczne. Jak podejmujesz takie tematy, skoro twoje rodzinne zaplecze jest zdrowe?

Dla mnie bardzo ważne jest, żeby pisać książkę o czymś. To ma być taki rodzaj lektury, który zostanie z czytelnikiem po zamknięciu ostatniej strony. Choćby przez jakiś czas. W związku z tym tematy ładne, pokryte lukrem, nie bardzo mnie interesują. Szukam szczególnych relacji ludzkich, bo stosunki międzyludzkie to jest to, co nas, jako ludzi, najbardziej interesuje. Nawet kryminał czy thriller dotyczą tej sfery. Jeśli ktoś morduje, to robi to z jakiegoś powodu, a ów powód tkwi właśnie w tych relacjach. I dla mnie one są najważniejsze. Pisząc książkę, zdecydowanie odcinam się od swojego życia, bliskich, a próbuję znaleźć rytm, którym żyje bohater i szukam takich przestrzeni, w których on się porusza, nie ja. Nie myślę przy tym, że opisywana rodzina jest toksyczna, ale ją po prostu przedstawiam. Tu niezwykle przydatna okazuje się tak zwana wyobraźnia pisarska. Chociaż bywają tematy na tyle ciężkie, że trudno od nich tak po prostu odejść i zapomnieć. Kategorycznie jednak oddzielam swoją rodzinę, która jest dla mnie bardzo ważna. Ważniejsza od tych, które przedstawiam w swoich powieściach.

Na przykład?

Miewałam takie momenty w procesie twórczym, które były bardzo trudne. Jak chociażby research onkologiczny do jednej z moich książek, o dziewczynie umierającej na białaczkę. Szczególnie mocno go przeżyłam i jako wykańczający psychicznie odczułam czas zbierania materiałów. Natomiast tych emocji nie miałam już w czasie pisania – ja je po prostu przekazywałam. Pamiętam, jak mój profesor od fortepianu na studiach mówił tak: Tu, przy instrumencie, nie masz czego przeżywać, ty jesteś tylko naczyniem, z którego wylewają się emocje, przeżywać ma wyłącznie słuchacz. Myślę, że podobnie powinno się postępować w czasie komponowania powieści. To nie ja mam płakać czy śmiać się przy opisywaniu konkretnych scen; ja mam tak ułożyć słowa, pokierować narracją, aby wzbudzić w czytelniku określone odczucia.

Warsztatem przypominasz mi mojego ulubionego pisarza Kazuo Ishiguro. Twoje książki nie są powielaniem tego samego schematu, jak to często bywa u poczytnych autorów. Każda jest kompletnie inna – pod względem tematyki, ale i stylu. Listy w góry są emocjonalnie rozedrgane do granic możliwości. Ich autorka-narratorka raz jest w euforii, a za chwilę w emocjonalnym dole.

Pamiętajmy, że w założeniu bohaterka miała te listy do swojego męża-himalaisty wysyłać. Dopiero potem zaczęła je pisać dla siebie, są osobistym zapisem jej odczuć, nie kryje się w nich z tym, co czuje, wręcz się w nich obnaża.

Kocha męża do szaleństwa, ale dochodzi do momentu, kiedy mówi mu wprost: Jeśli pojedziesz, możesz nie wracać. Natomiast Tomek z twojej ostatniej powieści Pozory jest bardzo wycofany, introwertyczny.

Ze względu na… No nie! Nie możemy zdradzić szczegółów.

Skąd te tematy czerpiesz? I dlaczego sięgasz po te, a nie inne?

To jedno z najtrudniejszych pytań, z jakimi przychodzi mi się mierzyć – ponieważ, oczywiście, nie wiem. Kiedyś usłyszałam, że pisarz powinien mieć kajecik do notowania pomysłów. Robiłam tak przez pewien czas, nosiłam ze sobą zeszycik i zapisywałam, dopóki nie uznałam, że to kompletnie bez sensu. Jeśli bowiem wpadnie mi do głowy pomysł i dostrzegam w nim potencjał fabularny, ale po tygodniu o nim zapominam, to znaczy, że nie był dobry. Natomiast jeśli ten pomysł stopniowo pączkuje, zyskując wątki poboczne, wraca do mnie, kołacze mi w głowie, nie dając spokoju, to znaczy, że powinnam się za niego zabrać.

Czy korzystasz z tematów, jakie sugerują ci inni?

Czasami ktoś mi mówi: Popatrz, życie tego człowieka to dopiero materiał na książkę. Być może tak, ale jeśli nie poczuję, że opisując jego historię mogę emocjonalnie grać bohaterami, to nie będzie moja książka. Szukam emocji w bohaterach – o czym już mówiłyśmy – i relacji między przedstawianymi postaciami, ale być może najważniejszą sprawą w pisaniu, przynajmniej dla mnie, jest przemiana bohatera.

Wiem, że piszesz konspekty swoich powieści, a dla głównych bohaterów sporządzasz kwestionariusze. To chyba znakomita ściągawka przy pracy?

Zdarzyło mi się pisać powieść, w której każdy z grupy bohaterów miał przeżyć przemianę. A było tych bohaterów sporo. Ich losy zazębiały się ze sobą, meandrowały. Wymagało to przygotowania szczególnie dokładnych konspektów, które w rezultacie ułożyły się w fabułę tak, że tym razem obyło się bez konspektu. Ale faktycznie, jakaś formę konspektu zawsze przygotowuję. Najdłuższy miał 119 stron! Bardzo też staram się, aby każda z moich książek była inna, dlatego cieszę się, że to zauważyłaś.

W Pozorach pracownicy firmy, w której rozgrywa się akcja, posługują się klasyczną mową korpoludków, bazującą na anglicyzmach. W dużej części Listów w góry mamy ten bardzo rozedrgany, histeryczny, pełen pasji, frustracji, złości monolog bohaterki, ale też i ona, i jej koleżanka, Monika, żona marynarza, mówią inaczej.

I tego się trzymam również w innych powieściach. Język jest dla mnie bardzo ważny. Staram się dopasowywać go do opisywanych środowisk.

Każda twoja książka ma swój rytm, choć nierzadko tempo przyspiesza w trakcie powieści, jak w scenie, gdy Tomek z Pozorów jedzie pociągiem. Ta muzyczność jest pochodną twojego wykształcenia, prawda?

Na pewno, jestem o tym przekonana. Zarówno rytmiczność, jak i melodyjność tekstu są z nim powiązane. Przeważnie czytam swoje teksty na głos i potrafię się zatrzymać nad zdaniem, które nie zachowuje odpowiedniej, moim zdaniem, frazy i pracować nad nim tak długo, aż ona mi się ułoży. Bywa czasami, że nie tylko wyrzucam czy dokładam słowa, ale je przestawiam, słuchając, jak brzmią. Zdarza się w efekcie, że uzyskuję szyk odwrócony, który z polonistycznego punktu widzenia nie jest do końca właściwy i redaktorzy w wydawnictwach starają się go poprawiać. Nie zawsze się z tym zgadzam. Czasem dyskutujemy, choć generalnie – muszę przyznać, ufam redaktorom i uważam, że osoby z wieloletnim doświadczeniem w pracy nad tekstami mogą wiedzieć więcej niż ja. Szanuję bardzo ich zdanie.

Mówi się, że muzycy są też często utalentowani plastycznie i takie właśnie są twoje opisy w książkach – ludzi i ich otoczenia, emocji. Czy może też malujesz, rysujesz?

Nie umiem malować. Być może jednak talent plastyczny przekłada się po prostu na wyobraźnię? Z łatwością potrafię sobie wyobrazić, jak zrobić coś z niczego, jak w przypadku moich ulubionych robótek ręcznych czy pieczenia pierniczków świątecznych, które co roku przygotowuję i obdarowuję nimi znajomych. Może więc to jest moja osobista odmiana talentu plastycznego?

Wspominam jeden, jaki od ciebie dostałam przed świętami – był cudownie baśniowy, a to dzięki kształtowi choinki i zdobiącym go kolorowym dekoracjom. Tak rozpoczęliśmy nowy, 2021 rok. I od kolejnej twojej nowej powieści. Jakie masz dalsze plany pisarskie?

Mogę zdradzić tylko, że „coś” naturalnie jest na warsztacie, a co najmniej jedna z przygotowywanych powieści ukaże się w tym roku nakładem Wydawnictwa Skarpa Warszawska. A może i więcej?

Dziękuję za rozmowę.

AGNIESZKA LIS. Koszalinianka. Na studia przyjechała do Warszawy i tutaj została. Obecnie mieszka z rodziną z dala od hałasu i biegu. Świętuje właśnie 10-lecie debiutu pisarskiego. W czasie minionej dekady opublikowała 15 książek. Zaliczana do grona najpoczytniejszych autorek powieści obyczajowych. Agnieszka Lis to kobieta spełniona twórczo i w życiu osobistym. Ma rodzinę – męża i dzieci. Z wykształcenia pianistka i dziennikarka. Przez wiele lat handlowiec w wielkich korporacjach. Wydała także cykl piętnastu bajek dla czteroletnich dzieci zatytułowanych Przygody Pana Parasola. W 2010 została laureatką konkursu na najlepsze kobiece opowiadanie erotyczne. Jej opowiadanie Płomień cedru zostało wydrukowane w antologii Rozkoszne. Poza zawodowym pisarstwem uczy gry na fortepianie i prowadzi warsztaty kreatywnego pisania.

Agnieszka Lis, Listy w góry. Wydawnictwo Skarpa Warszawska 2020. Str. 320. (www.skarpawarszawska.pl).
Agnieszka Lis, Pozory, Wydawnictwo Skarpa Warszawska. Str. 320. Premiera 13 stycznia 2021 (www.skarpawarszawska.pl).
Napisano w Pan Book

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress