NAD MIASTEM KRĄŻY ĆMA Z TRUPIĄ GŁÓWKĄ. Recenzja

STANISŁAW BUBIN

Trwa moda na pisanie coraz grubszych kryminałów. Przykładów z ostatnich miesięcy można wymienić kilkanaście, ale nie o to chodzi. Nie mam nic przeciwko temu, niech autorzy piszą opasłe tomiszcza, pod jednym wszakże warunkiem: żeby to były książki dobre, po prostu do czytania. Żeby wchłaniało się je z wypiekami na twarzy. Żeby zawierały tajemnice i nie wiało z nich gadulstwem, czyli zwyczajną u niektórych twórców chęcią zapełniania słowotokiem wielu stron.

Na szczęście – wyjaśniam od razu – zastrzeżenia te nie dotyczą nowego thrillera z Wydawnictwa Initium, „Lichwiarza” autorstwa Tomasza Bartosiewicza, choć przyznam – w pierwszej chwili zbladłem, biorąc do ręki 643-stronicową, gęsto zadrukowaną cegłę. Czy rzeczywiście to powieść budzącą grozę i wciągająca w otchłań pierwotnego szaleństwa, jak obiecuje wydawca na mrocznej okładce?

Książka zaczyna się od zdania „Jej ciało przeszył lodowaty dreszcz…”. Moje też, kiedy zaczynałem lekturę. Później miałem dreszczy jeszcze więcej, ale innego rodzaju. Z autorem zetknąłem się pierwszy raz, więc stanowił dla mnie zagadkę. W naturalny sposób obawiałem się rozczarowania i Tantalowych mąk, gdyby po tygodniu okazało się, że jednakowoż powieść nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Rozumiecie, chodzi o poczucie straconego czasu… Obawy okazały się płonne. „Lichwiarz” zaczął się jak rasowy kryminał i taki był mniej więcej do połowy. Wciąż był rasowym kryminałem, kiedy minąłem półmetek, a we mnie w naturalny sposób rosła chęć dowiedzenia się, kto zabija, dlaczego i kim jest ów tytułowy Lichwiarz, bo nie od razu się ujawnił. Tak oto dałem się wciągnąć w pułapkę dobrej lektury!

Jestem tradycjonalistą, wyznam tutaj, nie lubię mieszania gatunków, to po prostu kwestia nastawienia. Jeśli idę do kina na film sensacyjny, nie chciałbym, żeby po godzinie ów film okazał się komedią, burleską albo horrorem. A jeśli wybiorę się na film miłosny, romantyczny, byłoby źle, gdyby zaraz po sekwencjach lirycznych główna bohaterka nieoczekiwanie przemieniła się w żądną krwi wampirzycę. Kwestia umiaru albo nastawienia, jak mówiłem. W „Lichwiarzu” przemiany gatunkowe dokonują się jednak niezauważenie, a Tomasz Bartosiewicz okazał się w tej dziedzinie mistrzem. Z kryminału książka stała się horrorem, a po części nawet bajką fantasy, powieścią grozy i thrillerem, by następnie subtelnie zatoczyć koło i wrócić do zasadniczego nurtu kryminału rasowego. Dlatego nie zniechęcił mnie nawet gadający kot i ani razu z tego powodu nie rozważałem myśli, by przerwać lekturę. Ostatecznie u Michaiła Bułhakowa w „Mistrzu i Małgorzacie też występuje kot Behemot, pełnoprawny członek świty Wolanda, który zaskakuje swoim nieprzewidywalnym zachowaniem – i jakoś nikogo to nie dziwi do tej pory. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autor „Lichwiarza” w podobny sposób bawi się gatunkami, mieszając warstwy realistyczne z fantastycznymi. Żongluje nimi i robi to tak sprytnie, że dla czytelnika niedostrzegalnie.

Główna bohaterka, Urszula Biała, jest policjantką po traumatycznych przejściach. W wypadku samochodowym, z którego wyszła cudem, straciła ukochanego Piotra. Na czas rehabilitacji fizycznej i psychicznej zwierzchnicy zawiesili ją w czynnościach, lecz zbrodniarze w tym czasie nie spali. Komendant włączył ją nieformalnie do nowej, dziwnej sprawy, a ona zgodziła się na to. Z prostego powodu – żeby w domu nie popaść w czyste szaleństwo. Była przecież zbyt obolała i w bliznach. Ula pije więc alkohol, zażywa mocne lekarstwa, antydepresanty, często popada w stan pomroczności jasnej, lewituje na pograniczu snu i jawy, ma koszmarne wizje i niespokojne noce. Poznając ją coraz bliżej, momentami tracimy orientację, co u Białej jest rzeczywistością, a co oniryzmem – stanem ze snu i narkotycznych wyobrażeń. W tej sytuacji pojawianie się wokół niej dziwnych postaci, zjaw i demonów wydaje się poniekąd uprawnione i usprawiedliwione. My też nie wiemy, jak moglibyśmy przejść psychicznie przez taką żałobę. Kobieta cierpi, wciąż przetwarzając tragedię, trzeba jej tylko współczuć.

FOT. Pexels / Elīna Arāja

Urszula Biała miała męża, pracę w policji i mopsika wabiącego się Marlon. Został jej tylko Marlon. Po miesiącach terapii i próbach odzyskania życiowej równowagi powrót do służby w policji wydaje się zarówno Urszuli, jak i jej kolegom z wydziału kryminalnego jedynym sposobem, by mogła stanąć twardo na nogach. Sprawa, z jaką się styka (wraz z pomagającym jej domorosłym detektywem, księdzem Krzysztofem) wygląda na wypadek, zbieg trudnych do przewidzenia i niezbyt fortunnych dla denatki okoliczności: młoda dziewczyna, Anna Sankowska, biegając po lesie nieszczęśliwie ześlizgnęła się z wysokiej skarpy wprost na zasieki z drutu kolczastego, które okrutnie pocięły ją na plastry. Śledczy nie znaleźli śladów walki ani, jak to się mówi w żargonie gliniarzy, obecności osób trzecich. Nie znaleźli też jej soczewek. Czy po zmroku mogła biegać po omacku? Śledztwo zapewne poszłoby do szybkiego umorzenia, lecz wytrawna policjantka wyczuła, że coś jest nie tak. W pobliżu miejsca tragedii zauważyła zaparkowany nowy samochód z zerowym przebiegiem na liczniku. I oponami tak czystymi, jakby na asfalt spłynął prosto z chmur. Gdy jeszcze odkryła, że owinięta w morderczy drut Anna miała aichmofobię, irracjonalny lęk przed ostrymi, spiczastymi przedmiotami, sprawa zaczęła się komplikować. Wkrótce ginie matka Anny, Irena Stankowska. Tu już nikt nie ma wątpliwości, że w okolicy grasuje morderca, zapewne seryjny. Śmierć Ireny nie wygląda na nieszczęśliwy wypadek. Ktoś ostrym, rozżarzonym narzędziem, czymś w rodzaju miecza albo maczety, odciął jej głowę. W jej własnym mieszkaniu. A ponieważ nie było śladów włamania, Biała zaczęła podejrzewać, że Stankowska znała zabójcę i sama wpuściła go do domu. Zabójstw zaczyna przybywać, inspektor Biała popada w paranoję, bo zalewające jej umysł mroczne wizje w dziwny sposób łączą się z kolejnymi tragediami. Z jej śledztwa zaczyna wynikać, że morderstw w mieście dokonuje sekta mająca korzenie w dawnych wiekach. No bo kto inny miałby odwagę wyciągnąć z grobu niedawno pochowane ciało Anny, wepchnąć jej coś do gardła i wbić w ramiona potężne ćwieki w formie rytualnego znaku? Dlaczego zniknął psychiatra Białej i w niewyjaśnionych okolicznościach umarł komendant policji Chodorow? Kto zabił zakonnika Krzysztofa Łukasiewicza, a wcześniej jego współbrata z klasztoru, Bartłomieja? Kim był tajemniczy profesor Herman Jaworski, a kim podszywający się pod niego Damien Frost z tajemniczej Organizacji – sekty Czcicieli Chrystusowych, zrzeszającej jakichś Strażników? Kogo odgrywał rzekomy detektyw Adamowicz? Dlaczego zginęli Andrzej Zawada z prosektorium i policjant pilnujący w czasie ulewnego deszczu dołu cmentarnego? To tylko część pytań, na jakie szybko musiała znaleźć odpowiedzi Urszula Biała. A im bardziej się starała, tym było jej trudniej, tym większe czyhało na nią niebezpieczeństwo, bo Lichwiarz nie odpuszczał nikomu, już zaczął na nią polować. Kto w tej walce okaże się sojusznikiem, na kogo może liczyć?

FOT. Pexels / Cottonbro

To powieść dla czytelników wytrwałych, szukających sensu nawet wtedy, gdy prawie nic się nie układa i logiki zaczyna brakować. Pozornie! W mrocznej, gęstej atmosferze wszystko może się zdarzyć. Na szczęście nie wszystko musi być serio, autor potrafi zachować dystans i po scenach wywołujących ciarki i przerażenie pojawiają się scenki lekkie, dowcipne, rozładowujące napięcie. Najważniejsze, że chcemy dotrwać do końca książki, dowiedzieć się, czy wszystko się wyjaśni i ułoży w należytym porządku, czy główna bohaterka ocaleje i nikt więcej nie zginie. Prawdopodobnie nie zginie, bo autor jest konsekwentny do ostatniej strony. Kończy powieść zdaniem „Wszystko było na swoim miejscu”, ale wierzcie mi – Urszula Biała jeszcze do nas wróci, bo nadal „serdeczny cień obserwował ją zza bram cmentarza”. Furtka dla ciągu dalszego została otwarta, a pełen niedomówień i niepewności klimat nie przeminie tak szybko po odłożeniu książki na regał. Zwłaszcza że krążąca nad miastem i nad policjantką Białą ćma z trupią główką nie zniknęła w świetle poranka…

PS. Nie oprę się pokusie, by nie wytknąć autorowi dość istotnego błędu: PRL (str. 108) to nie była Polska Republika Ludowa, lecz Polska Rzeczpospolita Ludowa. Tak brzmiała oficjalna nazwa państwa polskiego w latach 1952-1989. Poza tym wszystko inne się zgadza.

O autorze: Tomasz Bartosiewicz (rocznik 1987) na co dzień jest programistą i twórcą stron internetowych. „Lichwiarz” to jego debiut powieściowy. Miłośnik fantastyki, horrorów i historii niestworzonych. Zaczął od romansu z poezją, rysunkiem i komiksem, od 2007 kieruje swą pasję w stronę kryminałów i horrorów. Napisał wiele opowiadań, wydanych w zbiorach „Epidemia”, „Sześć szybkich strzałów”, „Święta Eleny”. Jego prace były publikowane między innymi w kwartalniku „OkoLica Strachu” i internetowym magazynie „Histeria”.

Tomasz Bartosiewicz, „Lichwiarz”. Wydawnictwo Initium, Kraków 2021 (www.initium.pl). Str. 643.

Napisano w Pan Book

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress