STANISŁAW BUBIN
Tydzień temu, właściwie bez uprzedzenia, bez żadnych proroczych wyraźniejszych znaków na ziemi czy niebie, zmienił się nasz świat, w tym mój świat. Wojna. To znaczy, że życie upłynęło mi między dwiema wojnami, tamtej, szczęśliwym trafem, drastycznie nie doświadczyłem, tej nie zaznam, bo mój wiek 80 plus mi na to nie pozwoli. Ale to przykre, jestem jakby poza życiem, mimo że żyję jak najbardziej. Bo ta wojna, o której wszyscy mówią, już mnie mniej dotyczy. Nie mam w stosunku do niej żadnych planów. Zatem, jak zamierzałem, wspominać będę świat, który już od tygodnia przestał być taki jak przedtem i nie wiadomo, czy i na ile wróci do poprzedniej postaci. A miał być lepszy.
Takimi słowami zaczyna się wspomnieniowa książka Tomasza Łubieńskiego „Osiemdziesiąt plus minus”. Swoje życie umieścił autor w klamrach pomiędzy drugą wojną światową, kiedy był ledwie kilkuletnim dzieckiem, a wojną Putina przeciw Ukrainie, która rozpoczęła się dwudziestego czwartego lutego minionego roku. O swoim świecie powiada Łubieński, „że nie był najgorszy”, a ten nowy świat, znacznie bardziej agresywny, „to już kto inny niech zapisuje, nie zazdroszczę”. Wojna na wschodzie, wciąż jeszcze lokalna, może wkrótce rozlać się na cały glob – „i nie bardzo jest gdzie przed nią uciec” – wzdycha autor, jednak bez większej trwogi, bo przecież on już jest „jakby poza życiem”, trochę mniej go ono obchodzi.
Tom nosi tytuł „Osiemdziesiąt plus minus”, lecz autor teraz jest jeszcze bardziej na plus. Może nawet na plus-plus, jako że 18 kwietnia tego roku Tomaszowi Łubieńskiemu stuknie dokładnie zacne osiemdziesiąt pięć lat. Z lektury książki ten piękny wiek pisarza nie wynika wcale. Ręka mu się nie trzęsie, pióro trzyma mocno, niekiedy nawet, w pewnych fragmentach wspomnień, jest młodzieńczo pewny siebie, język ma precyzyjny, bogaty, doskonale ukształtowany, polszczyznę świetną, staranną, zdania u niego są klasycznie poukładane, niekiedy złożone piętrowo, lecz zawsze z sensem. Pychota, powiadam! Trzeba docenić wartość takiej prozy w świecie krótkich, bełkotliwych komunikatorów i komiksów. Nie daję jednak wiary autorowi, że „Osiemdziesiąt plus minus” zaczął pisać przed rokiem, po putino-ruskiej agresji na Kijów. Pierwsze zapiski prawdopodobnie powstały z początkiem pandemii, może nawet wcześniej, co wnioskuję na przykład po różnych uwagach covidowych. Zawirusowanie świata, opustoszałe ulice, maseczki, zakazy i nakazy, furgony zwłok zachęcały wówczas do bilansowania życia, refleksji nad przeszłością i starością. Jak sądzę, autor „Bić się czy nie bić” i „Wojny według Karskiego” postanowił wtedy napisać szczerze i szerzej o sobie, o swojej własnej, prywatnej osiemdziesięcioletniej historii, widzianej z loży wrażliwego uczestnika, obserwatora i świadka. Jak zawsze z dystansem do tematu, z szacunkiem dla szczegółów i odrobiną typowej dla Łubieńskiego kpiny i ironii, tutaj także autoironii. Tak oto w autorskiej kuchni powstało danie pyszne, sycące, złożone z wielu składników, doskonale przyprawione. Niestety, nie dla każdego, na przykład nie dla młodego czytelnika, niezbyt obeznanego z historią dwudziestego wieku, zwłaszcza z dziejami naszego kraju po wojnie i w czasach Bieruta, Gomułki, Gierka, pierwszej Solidarności i stanu wojennego. To lektura nazbyt specyficzna, zrozumiała dopiero z innymi tekstami tamtej epoki, a przetłumaczona młodemu odbiorcy przez kogoś, kto przeżył i pamięta owe lata, odebrałaby potrawie Łubieńskiego cały smak i aromat. Więc niech się nią karmią przede wszystkim ci czytelnicy z pokoleń pięćdziesiąt plus i starszych, którzy wiedzą coś tam o NKWD i UB, tradycji akowskiej, „Wolnej Europie”, wysiedlaniu Łemków, donosach słanych do resortu, zdradzie Miłosza, „Tysolu”, działaczach KOR-u, Kuroniu i Michniku, SPATiF-ie, kawiarni Czytelnika, paryskiej Kulturze…
Jeśli komuś nie trafia do gustu moja kuchenna metaforyka, mogę przyrównać książkę Łubieńskiego do mieniącej się różnymi kolorami bransoletki wspomnień z bogatego życia, podzielonej na sześćdziesiąt dziewięć paciorków, koralików-rozdzialików, większych, mniejszych i całkiem tycich, aforystycznych i anegdotycznych. To zestaw swobodnych, luźnych opowieści z własnego życia, bez większej dbałości o chronologię i porządek zdarzeń, dających wszakże, gdy się je czyta po kolei, pewne wyobrażenie o dzieciństwie, młodości, wieku średnim i dojrzałym pisarza. Dominuje w tych opowieściach kilka wątków zasadniczych. Dotyczą one między innymi rodziny autora, szczególnie Mamy i Ojca, zwanego w książce Kostkiem, czasów edukacji szkolnej i akademickiej, pierwszych osiągnięć twórczych, kolejnych redakcji, w których się zatrudniał, teatru i wystawianych dramatów, licznych znajomości i przyjaźni, pierwszego małżeństwa z obywatelką radziecką Dolores, podróży turystycznych i literackich do Francji i Włoch (co w czasach komunistycznych łatwe nie było, za każdym razem należało się prosić władz o paszport), konkretnych momentów w historii naszego kraju i Europy, życiowych wyborów i swojej roli w wydarzeniach, refleksji nad przemijaniem, ukochanych psów i kotów, a przede wszystkim – to dominuje – wypraw w Tatry, Alpy, na Kaukaz i góry na Krecie, przygód i osiągnięć wspinaczkowych, opowiadań o weteranach zdobywania ścian, kominów i niebotycznych szczytów. Nadzwyczaj elegancko i wzruszająco pisze Łubieński o swojej miłości do gór, żegnając się przy okazji z taternikami i alpinistami, którzy na zawsze zostali gdzieś tam w piarżyskach, lawiniskach, na zboczach, pod kosówką i skalnymi załomami.
W tych memuarach nie brakuje też nadzwyczaj osobistych wyznań. Autor prowadzi rozrachunek z sobą i nie jest w tym względzie nazbyt wyrozumiały. Nie rozgrzesza się i nie usprawiedliwia, surowo niekiedy ocenia swoje poczynania, karci się za brak odwagi, spolegliwość, koniunkturalizm, nawet – toutes proportions gardées – tchórzostwo. To były przecież trudne lata, ludzie ze świecznika byli obserwowani przez ubecję i esbecję, naciskani na współpracę, pisanie donosów o bliskich i znajomych, składanie raportów z wyjazdów na Zachód i do „demoludów”. Czy pisarz taki jak on mógł intensywniej współpracować z opozycją? Przemycić jeszcze więcej bezdebitowych wydawnictw paryskiej Kultury? Śmielej krytykować komunę? Pod własnym nazwiskiem? Ciekawy jest pod tym względem, pisany jakby przez obserwatora z boku, opis wydarzeń z 13 grudnia 1981 roku. W pierwszej nocy stanu wojennego Tomasz Łubieński został internowany, ku swojemu zaskoczeniu i zaskoczeniu wielu opozycjonistów. Opowiada spokojnie i beznamiętnie o pierwszych godzinach po zatrzymaniu, jakby to dotyczyło zupełnie innej osoby. W obozie w Białołęce przebywał krótko, zaledwie do sylwestra tego samego roku. Czy to był dla niego wstrząs? Doświadczenie godne upamiętnienia w powieści albo sztuce teatralnej? A kto miał po powrocie do domu kupić chleb i wyprowadzić psa na spacer? Podróż do przeszłości autor odbywa bez szczególnych emocji, lecz refleksje, jakie rodzą się w nim teraz, po tylu latach, godne są uwagi. W każdym razie warto zwrócić uwagę, że pisarz nie dowartościowuje się, nie narzeka, nie skarży się na los i nikogo nie ocenia. Próbuje ze swoich wspomnień wydobyć to, co uniwersalne, co nasze wspólne, co może spotkać każdego z nas. Jeśli jako eseista historyczny zajmował postawę wobec innych osobną, krytyczną, sceptycznie i z dystansem podchodząc do polskich bohaterów, zrywów patriotycznych, powstań i polskiej tromtadracji, to nie inaczej zachował się w książce o sobie – też wobec siebie jest krytyczny, sceptyczny, wątpiący i z dystansem, ironiczny i sardoniczny. Nie może być inaczej, taki się urodził, taką ma konstrukcję, psychologię, morfologię i fizjologię. Opisuje siebie i świat bez zjadliwej drwiny, bez nadęcia i patosu, życzliwie i wyrozumiale. Także wtedy na przykład, gdy zapytał reżysera Marka Piwowskiego, dlaczego pisał raporty dla SB, które znajdują się dzisiaj w Instytucie Pamięci Narodowej, „archiwum ludzkiej słabości i podłości, donosów, podsłuchów, szantaży, do jakich ludzie obecnie mają (lubią to) szeroki dostęp, a niekoniecznie dobrą i subtelną wolę”. Albo gdy szkicował portret Jarosława Kaczyńskiego, swojego naczelnego w Tygodniku Solidarność, który „sprawiał sympatyczne pierwsze i drugie wrażenie”, i który był człowiekiem „bardzo zdecydowanie niewysokim, grubaskowatym, ironicznym”. Nic nie zapowiadało, że wyrośnie na takiego groźnego gnoma, jakim jest obecnie.
Opisów takich mniej lub bardziej znanych postaci jest w książce dużo więcej: Jerzy Giedroyć, Czesław Miłosz, Janusz Głowacki, wspomniany Marek Piwowski („Piwek” ze wspólnych lat szkolnych), Benoit Rayski („Bolek”), Jan Kott, Halina Mikołajska, Maciej Rayzacher, Marcin Król, Michał Jagiełło, Andrzej Wajda, krytyk literacki Ryszard Zengel, reżyser teatralny Tadeusz Minc, fotografik Marek Holzman, Ignacy Gogolewski, Marcin Geremek, syn profesora Geremka… I dziesiątki innych interesujących postaci na tle zdarzeń i miejsc. Autor nie zajmuje się egoistycznie tylko sobą, własnym dorobkiem, lecz szkicuje panoramiczny obraz epoki, której już nie ma i postaci, które – w większości – odeszły. Sam też czuje się trochę jak muzealny eksponat, matuzalem, relikt przeszłości, wesoły dziadunio opowiadający zebranym dykteryjki i anegdotki. Nie jest jednak Tomasz Łubieński sędziwym pierdołą, zanudzającym otoczenie „głodnymi kawałkami” ze swojej biografii. Jego książka ma dużo większe znaczenie, jest dokumentem, nad którym mogą pochylić się nie tylko krytycy i recenzenci, lecz także badacze dziejów najnowszych. Są w niej cymelia, które mogą wzbogacić niejedną biografię i kompendium wiedzy o niedawnej przeszłości, rzucić nowe światło na pewne istotne zdarzenia.
To niejedyna wartość tomu „Osiemdziesiąt plus minus”. Jest to też książka (szczególnie jej część 55) o starzeniu się, o starości i chorobach, o odchodzeniu w niebyt i nieuchronności umierania, o towarzyszącym nadchodzącej śmierci bólu fizycznym i psychicznym, o cierpieniu i trudnym do udźwignięcia ciężarze, jakim staje się każdy stary, zwłaszcza niedołężny człowiek. Autor spokojnie, bez litowania się nad sobą, bez mizdrzenia i użalania, opisuje swoją chorobę neurologiczną, zwaną zespołem Hakima. Bez wchodzenia w szczegóły powiem, że polega ona na zawrotach głowy i upadaniu. Najpierw są to rzadkie, pojedyncze incydenty, gdy człowiek zupełnie nieoczekiwanie traci równowagę i pada boleśnie na ziemię, a później, z czasem, upadki zaczynają się nasilać. A wraz z nimi pojawiają się krwiaki, skaleczenia, siniaki, urazy głowy i reszty ciała, bo upaść można nagle na peronie metra, wchodzeniu po schodach, wychodzeniu z windy, w górach, nad rzeką, wszędzie. Choroba jest trudna do zdiagnozowania i opanowania, nieuleczalna. Z czasem ogranicza człowieka coraz bardziej, sadza go na wózku inwalidzkim, doprasza się stałego opiekuna… Nie ma od niej odwołania. Psychodolegliwości duszy, pisze Łubieński, dziś „przybrały i noszą obcojęzyczne, obco brzmiące nazwy, jak Alzheimer, zespół Hakima, parkinsonizm, zamiast staromodnej, dobrotliwej starości, uniwersalnej sklerozy, okropnie banalnego przemijania”. Autor dawkuje nam ten zakres wiedzy o sobie, o stanie swojego zdrowia, by nie wzbudzać trwogi i litości. Ale nie uchyla się przed pokazaniem, jak powoli zaczął kurczyć się jego świat, jak tracił dostęp do gór wysokich, później do niskich, do pagórków, do ścieżek i schodów, jak barwne światowe pejzaże i dekoracje zmniejszyły mu się do rozmiarów okna w warszawskim mieszkaniu, jak starość zaczęła się wiązać z samotnością, obojętnością i płonną nadzieją, „żeby tylko nie bolało”… Jak stała się literkami na „p”: pigułkę podać, połknąć, popić.
Żeby jednak na koniec nastrój nie zrobił się całkiem minorowy, autor – jak na rasowego eseistę przystało – przytacza na koniec swoich filozoficznych wynurzeń okrzyk, jakim napoleoński marszałek Michel Ney, diuk d’Elchingen, uraczył swoich żołnierzy tuż przed atakiem na bagnety: „Cóż wy, łapserdaki, skurwysyny, sobie myślicie, że będziecie żyć wiecznie?!” W ostatnich zaś zdaniach kończących książkę życzy światu, „żeby wróciły pory roku, zima była krótka, śnieżna, mroźna, jesień długa, złota, wiosna radosna, lato urodzajne. A pory życia: dzieciństwo szczęśliwe, młodość górna, dojrzałość owocna, starość łagodna”. Wypadałoby grzecznie odpowiedzieć: niech się spełnią te życzenia, ale wygląda na to, że na tej ziemi raj się nie uda. Tomasz Łubieński też nie ma złudzeń.
***
Na obwolucie książki autor występuje w charakterystycznym zawadiackim berecie (le béret français?). Pozwolę sobie dodać jeszcze parę słów o Tomaszu Łubieńskim. Urodził się 18 kwietnia 1938 w Warszawie. Był wnukiem hrabiego Tadeusza Łubieńskiego i synem oficera AK Konstantego Łubieńskiego, w PRL katolickiego posła spod znaku PAX. Wywodził się z podkarpackiego ziemiaństwa – dziadek Tadeusz był herbu Pomian i miał majątek Zassów koło Żyrakowa. W dorosłe życie Tomasz Łubieński wkraczał już po śmierci Stalina, w atmosferze październikowej „odwilży” (matura rocznik 1955) – i do tego w liberalnym, lewicującym środowisku żoliborskim. Syn katolickiego posła uczył się bowiem w świeckim, socjalistycznym liceum Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. W tej szkole tylko on i Janusz Głowacki nie należeli do ZMP. Tomasz Łubieński jest prozaikiem, dramaturgiem, eseistą i tłumaczem literatury pięknej. Ongiś był również znanym taternikiem i alpinistą, o czym sporo jest w książce. Debiutował jako poeta w 1955 w czasopiśmie Dziś i Jutro. Studiował historię i polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie studiów drukował artykuły w Twórczości (1958-1961) i Współczesności (w 1959 i w latach 1962-1965). W 1961 mieszkał przez rok we Francji. Po powrocie do kraju publikował na łamach miesięcznika Polska (do 1971). Od 1971 do 1981 pracował w tygodniku Kultura. Od 1979 publikował w czasopiśmie Res Publica (którego był współzałożycielem), wychodzącym poza cenzurą, w drugim obiegu (1979-1981), a po przerwie, od 1987, oficjalnie. W latach 80. XX w. publikował także w czasopismach emigracyjnych Aneks i Zeszyty Literackie. 23 sierpnia 1980 dołączył do apelu 64 uczonych, pisarzy i publicystów do władz komunistycznych o podjęcie dialogu ze strajkującymi robotnikami. Od 1989 do 1992 był członkiem redakcji Tygodnika Solidarność i działaczem stowarzyszenia Wspólnota Polska. W sezonie 1995-1996 pracował jako konsultant literacki Teatru na Woli. Od 1996 pracował w zespole redakcyjnym miesięcznika Teatr. W latach 1998-2019 był redaktorem naczelnym Nowych Książek. W literaturze zadebiutował jednoaktówką „Gra”, opublikowaną w 1959 w Dialogu. Jego pierwszą książką prozatorską był wydany w 1962 tom opowiadań „Ćwiczenia”. Na początku twórczości więcej uwagi poświęcał dramatopisarstwu. Napisał kilkanaście sztuk, z których scenicznej realizacji doczekały się między innymi „Zegary” (Stary Teatr w Krakowie, 1970), „Koczowisko” (Teatr Polski we Wrocławiu, 1979), „Śmierć komandora” (Teatr Polski we Wrocławiu, 1984) oraz „Ostatni” (Teatr Narodowy w Warszawie, 2003). W 1978 ukazała się najbardziej znana książka Łubieńskiego – tom esejów „Bić się czy nie bić” – o sensie polskich powstań narodowych w XVIII i XIX wieku. Ta książka otwiera cykl dzieł, w których autor stawia pytania o kształt polskiej pamięci historycznej i modele patriotyzmu. W wydanej w 2004 książce „Ani tryumf, ani zgon” polemizował z mitem powstania warszawskiego, pokazywał błędy dowództwa AK, a także cenę, jaką Warszawa zapłaciła za powstanie. W książce z 2009 roku „1939. Zaczęło się we wrześniu” stawiał pytania o to, czy polskie państwo przygotowane było w 1939 do wojny i jaki jest mit polskiego września. W 2006 prezydent Lech Kaczyński odznaczył go Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2016 nie przyjął nadanego mu przez ministra rządu PiS Glińskiego Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis.
PS. Tytuł recenzji nawiązuje do tytułu filmu fabularnego Kazimierza Kutza „Paciorki jednego różańca” i to jest jedyny związek, jaki powstał pomiędzy filmem, książką a recenzją.