Recenzja
STANISŁAW BUBIN
Proszę zapiąć pasy, startujemy! Za sterami farsy „Boeing, Boeing” Marca Camolettiego zasiadł kapitan pilot Witold Mazurkiewicz, na co dzień dyrektor, reżyser i aktor bielskiego Teatru Polskiego. Już sam ten fakt gwarantował bezpieczny start w krainę niepowstrzymanego śmiechu, ale lot – bez większych turbulencji – przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Po dość powolnym początkowym kołowaniu, sceniczna maszyna nabrała takiego rozpędu, że nim znaleźliśmy się na pułapie przelotowym – już lewitowaliśmy przez ponad dwie godziny w oparach absurdu. Wśród pięknych młodych aktorek, barwnej scenografii i przebojowej muzyki. Oczywiście ogromna to zasługa reżysera i wykonawców, ale także – co chcę podkreślić mocno – Bartosza Wierzbięty, autora nowego tłumaczenia i adaptacji komedii „Boeing, Boeing”.
Marc Camoletti (1923-2003), Włoch z obywatelstwem francuskim, napisał swój największy przebój komediowy w 1960 roku, a więc 56 lat temu, kiedy jeszcze nikt nie myślał o komórkach i internecie. Nic dziwnego, że z czasem jego farsa nieco zwietrzała, co nie zmienia faktu, że nadal znajduje się w Księdze Rekordów Guinnessa w kategorii najczęściej wystawianych sztuk francuskich. Do tej pory zagrana została w ponad 55 krajach, doczekawszy się (do 1991 roku) ponad 17,5 tys. realizacji. Ile ich było do tej pory – Bóg, linie lotnicze i spadkobiercy Camolettiego raczą wiedzieć. Niewątpliwie bielska inscenizacja utrwali ów rekord, bo wróżę jej długą obecność na afiszu.
Na polskie sceny sztuka trafiła po raz pierwszy pod zmienionym tytułem „Latające narzeczone” w 1964 roku (w przekładzie Henryka Roztworowskiego) i przez 20 lat doczekała się dziesięciu realizacji. Starsi widzowie zapewne pamiętają, że w 1974 roku reżyserował ją w Bielsku-Białej ówczesny dyrektor Alojzy Nowak, a debiutował w niej znakomity aktor Kazimierz Czapla.
Nowy przekład Bartosza Wierzbięty (z rocznika 1974, autora list dialogowych do „Shreka”, „Rybek z ferajny” czy „Madagaskaru”), a także śmiała decyzja o uwspółcześnieniu języka i przeniesieniu akcji w realia polskie, do Warszawy, sprawiły, że komediowy Boeing (tytuł oryginalny) z prędkością ponaddźwiękową wzniósł się nad chmury i ponownie triumfalnie oblatuje polskie sceny, by wspomnieć inscenizacje w Krakowie, Warszawie (od 7 lat w repertuarze teatru Studio Buffo), Łodzi, Sosnowcu i Olsztynie. A także, po 42 latach, w Bielsku-Białej.
Trzymam się uparcie konwencji lotniczej w trakcie pisania tego tekstu, lecz farsa „Boeing, Boeing” – poza marką samolotu – z samym lataniem niewiele ma wspólnego. Nie umieścił jej autor ani na pokładzie samolotu pasażerskiego, ani nawet na lotnisku. Lotnictwo reprezentują trzy piękne stewardessy (LOT-u, PanAm i Lufthansy) oraz ich służbowe torby. To wszystko! Aha, no i rozkłady lotów tych trzech linii. Na tym zasadza się konstrukcja komedii – na rozkładach lotów. W centrum Warszawy, w pięknym apartamencie, mieszka Max (Rafał Sawicki), biznesmen młodego pokolenia, handlujący nieruchomościami, singiel, który stworzył – jak mu się wydaje – genialny sposób na przyjemne, barwne życie bez zobowiązań. Max jest zwolennikiem poligamii, dlatego ma aż trzy narzeczone: Polkę, Niemkę i Amerykankę. Czyli Jolę (Agnieszka Rose), Johannę (Wiktoria Węgrzyn) i Janet (Oriana Soika). Dziewczyny nic nawzajem o sobie nie wiedzą, każda jest przekonana, że liczy się tylko ona i każda ma pierścionek zaręczynowy. Kiedy jedna z nich leci do Nowego Jorku, a druga do Bombaju, trzecia akurat ląduje na Okęciu i natychmiast pędzi do przytulnego gniazdka swojego narzeczonego Maksa. A Max, wykorzystując strefy czasowe i pilnie zapisując ich odloty i przyloty w swoim notesie, prowadzi beztroskie życie, ku utrapieniu swojej wścibskiej ukraińskiej gosposi Nadii (Anita Jancia). Jej rolą jest nie tylko „zacieranie śladów” po wizytach poprzednich pań, lecz także przygotowywanie ich ulubionych potraw. Narzeka przy tym co niemiara, powtarzając bezustannie: „Ja tu mam piekło z tymi jego babami”.
Oczywiście system Maksa działa bezawaryjnie, ale do czasu. Przecież w lotnictwie duże znaczenie odgrywają przypadki, na przykład burze nad Atlantykiem, które zmuszają załogi samolotów do zawracania. Tak też się złożyło, że kiedy nad Atlantykiem zbierała się potężna burza i samolot linii PanAm ze stewardessą Janet na pokładzie musiał zawrócić na Okęcie, w tym samym czasie do Maksa przyjechał jego krewny Paweł ze wsi Grunwald (tak, tak – z Mazur, z tego Grunwaldu od Krzyżaków) i wszystko nagle się skomplikowało. W tym samym dniu, choć o różnych porach, w domu pojawiły się nagle wszystkie trzy narzeczone. Dość nieśmiały, przynajmniej początkowo, Paweł (Mateusz Wojtasiński) znajdzie się nieoczekiwanie w oku cyklonu i będzie musiał ratować Maksa z coraz większych tarapatów miłosnych. Czy go uratuje? Może szansą będzie ucieczka do Kazimierza?
Jak to w farsie, prócz postaci z krwi i kości główną rolę grają drzwi. Rzecz się dzieje, jak wspomniałem, w pokoju gościnnym dużego apartamentu, z którego drzwi prowadzą do kuchni, pralni, łazienki i jeszcze jednego gościnnego. I te drzwi otwierają się i zatrzaskują za bohaterami co i rusz. Świetnie to zostało wymyślone przez Katarzynę Załęcką, autorkę scenografii, debiutującą w Bielsku-Białej. Znakomicie puentują każdy gag dynamiczne wątki muzyczne, starannie dobrane przez Krzysztofa Maciejowskiego (motyw z „Gwiezdnych wojen” jest chyba najlepszą ilustracją do tej scenicznej narracji). Bez drzwi nie udałaby się żadna dobra farsa, a aktorzy, prowadzeni w ruchu scenicznym przez Katarzynę Zielonkę, precyzyjnie trafiają do swoich pomieszczeń w pełnym galopie, przez co sztuka ani na moment nie traci rytmu i tempa.
Warto też zauważyć w bielskim przedstawieniu trafność obsady. Moim zdaniem, wybitnym talentem komicznym popisuje się zwłaszcza Rafał Sawicki w roli Maksa. Ta sztuka pasuje mu jak ulał! Czuje się w niej swobodnie, prezentując pełny warsztat znakomitego aktora komediowego, o co – szczerze powiedziawszy – nigdy wcześniej bym go nie podejrzewał. Mateusz Wojtasiński w roli Pawła (Pawcia) z Grunwaldu, to druga rola męska godna uznania. Młody aktor stworzył z Sawickim fantastyczny duet – i widać, że obaj panowie świetnie bawią się konwencją.
Panie nie ustępują panom pola, przy czym szczególną sympatię widzów zdobyła Anita Jancia w roli Nadii (bielszczanka, niektórzy znają ją z seriali „M jak miłość”, „Barwy szczęścia” czy „Na dobre i na złe”). Ponieważ każda farsa mocno bazuje na stereotypach, więc Nadia zaciąga z rosyjska, Johanna musi być oczywiście twardą, gardłową Niemką, lubiącą parówki i piwo i wykrzykującą swoje kwestie jakby wydawała rozkazy oddziałom wojska (pochodzi, co za przypadek, z bawarskiej wioski Grünwald i ból głowy leczy miksturą z jąder małpy), rozkoszna Janet mówi z angielska jakby miała kluski w ustach, jest zwolenniczką wszystkiego, co amerykańskie, a zwłaszcza kanapek z bekonem i syropem klonowym, a Jola wygląda jak piękność z folderu Mazowsza albo z reklamy oleju rzepakowego. Dziewczyny są piękne, powabne, niekiedy kuso odziane, co przydaje pikanterii scenom zalotów, a w finale nie tak znowu naiwne, jakby się komu mogło wydawać. Rzecz jasna malkontenci będą marudzić, że sztuka utrwala postawy seksistowskie, że zanadto jest frywolna, ale to jest oczywiście kwestia wyboru i rozłożenia akcentów. Mnie się to rozłożenie akcentów podobało. Kto szuka odetchnienia od otaczającej nas ponurej politycznej rzeczywistości, niech idzie prędko do Teatru Polskiego i zabiera się na pokład Boeinga, kiedy jeszcze wolno. Odlot ze śmiechu nikomu dotąd nie zaszkodził.
MARC CAMOLETTI „Boeing, Boeing”
Teatr Polski w Bielsku-Białej, Duża Scena
Premiera 6 stycznia 2016
Reżyseria WITOLD MAZURKIEWICZ
Scenografia KATARZYNA ZAŁĘCKA
Opracowanie muzyczne KRZYSZTOF MACIEJOWSKI
Ruch sceniczny KATARZYNA ZIELONKA
Tłumaczenie i adaptacja BARTOSZ WIERZBIĘTA
Obsada
Janet – ORIANA SOIKA
Nadia – ANITA JANCIA
Jola – AGNIESZKA ROSE
Johanna – WIKTORIA WĘGRZYN
Max – RAFAŁ SAWICKI
Paweł – MATEUSZ WOJTASIŃSKI
Zdjęcia – KRZYSZTOF GRABOWSKI