STANISŁAW BUBIN
Na scenie ani jednej kobiety – sami faceci. Siedmiu mężczyzn, jak siedmiu wspaniałych. Ale oni wspaniali nie są. Są tacy sami jak ja czy ty. To widać od razu, gdy prezentują nam swoje dupska, dupki, dupięta, pupy, pośladki, fiuty, fiutki, ptaszki, kiełbaski, kutaski, kutasiki, kutasięta. No i brzuchy. Obwisłe brzuszyska, opony piwne, kaloryfery, pępki, pępuszki, sflaczałe mięśnie, flaczyska. Całą tę swoją męsko-niemęską galaretowatość niewygimnastykowaną.
Tak właśnie wygląda zespół „Dzikie buhaje”. Drużyna striptizerska, chippendalesi z angielskiego miasteczka, żałosna zbieranina bezrobotnych, którzy pewnego dnia postanowili zarabiać na życie rozbierankami przed żeńską publicznością. Znacie to? No pewnie, z filmu Petera Cattaneo „Goło i wesoło” z 1997 roku, który święcił triumfy w kinach całego świata, także u nas. Parę lat temu słoweński, mieszkający na stałe we Francji autor Samuel Jokic, zainspirowany tą gorzko-słodką komedią, napisał własną sztukę na podobny temat i od tej pory triumfalnie wędruje ona po wielu scenach. W Polsce farsa „Kogut w rosole” realizowana była między innymi w Krakowie, Chorzowie i Szczecinie. Teraz przyszła pora na Teatr Polski w Bielsku-Białej. I sądząc po frekwencji na kilku pierwszych przedstawieniach – będzie niewątpliwie hitem sezonu. Albo i kilku sezonów.
Przedstawienie w dwóch aktach rozkręca się powoli, momentami bywa nawet nudnawe i przegadane, ale kiedy już się rozkręci – rubasznym śmiechom i żartom nie ma końca. Muzyczno-taneczny finał skutecznie zaciera zaś wszystkie wcześniejsze mankamenty dość długiego, bo prawie trzygodzinnego widowiska. „Dzikie buhaje” dają orgietkowy popis swoich umiejętności. W przedstawieniu nie chodzi jednak wyłącznie o seksowne rozbieranki, grubiańskie żarty i kawały, sprośny język (kto wrażliwy na karczemną mowę, może poczuć się zdegustowany, bo „k…y” i „ch…e” dość gęsto fruwają w przestrzeni scenicznej). Nie chodzi także o serwowanie taniej podniety żeńskiej części publiczności, choć siedząca obok mnie paniusia rżała bezustannie przez kilkadziesiąt minut i gdyby siedziała w pierwszym rzędzie, pewnie zatknęłaby któremuś z panów, jak sądzę Mustafie, znaczący banknot za slipki.
Rzecz dzieje się na angielskiej prowincji, w miasteczku, w którym zamknięto stalownię, pozbawiając pracy większość tamtejszych mężczyzn. Nic dziwnego, że przesiadują oni w lokalnym pubie, żłopiąc piwo od rana do wieczora, zwłaszcza po pobraniu zasiłku dla bezrobotnych. Gadają o różnych rzeczach, często-gęsto o dupie Maryni, kłócą się, przekomarzają, zaciągają długi. Z ich śmiesznych i takich sobie dialogów powoli wyłania się smutny, szary obraz małomiasteczkowej, pozbawionej nadziei rzeczywistości. Jeden z nich okazuje się gejem (świetny Tomasz Lorek w roli Collina), inny pantoflarzem (Jerzy Dziedzic), jeszcze inny ma kłopoty z czeczeńską mafią i bankiem (Grzegorz Sikora). Siedzący w rogu knajpy Spencer (w tej roli Kazimierz Czapla) przez pół spektaklu w pijackiej czkawce rzuca w powietrze od czasu do czasu barwne „No i ch…j!” w formie komentarzy i wykrzykników do opowieści bywalców lokalu, wywołując przy tym rechot części widzów. Byłby to chyba najkrótszy do opanowania tekst w aktorskiej karierze Czapli, gdyby nie okazało się, że Spencer to były tancerz, człowiek ongiś światowy, profesor sztuki, znający język francuski, który pod wpływem zdarzeń przemienia się z pijusa w niekwestionowanego lidera „Dzikich buhajów”. Jego szkocki taniec w finałowej sekwencji spektaklu zasługuje na słowa najwyższego uznania.
Przesiadujący nad kuflem panowie, pod okiem królowej angielskiej, patrzącej na nich z przekrzywionego obrazu (świetna scenografia Hanny Sibilski), wpadają któregoś dnia na pomysł założenia zespołu striptizerskiego, bo usłyszeli od kogoś, że chippendalesi wypinający pośladki w sąsiedniej gminie zarobili niezłą kasę. A oni tej kasy potrzebują bardzo, bo mają dość nędznego żywota, problemów egzystencjalnych, długów, nacisków mafii, utyskiwania żon i siebie nawzajem. Tak zaczyna się okres ich przygotowań do pierwszego występu: werbowania zespołu, opracowywania choreografii i muzyki (z nieśmiertelnymi coverami typu „Sex bomb” i makarena), pokonywania własnych słabości, wstydu i nieśmiałości. Przez zasłonę żarcików, sprośności, ściągania gatek dostrzegamy rozpaczliwe próby ocalenia godności przez tych siedmiu facetów. Tak im życie dokuczyło, że gotowi są na wszelkie upokorzenia, byle tylko zdobyć upragnione pieniądze. Wyższe od comiesięcznych zasiłków. Ludzie skłonni są płacić, by było goło i wesoło, więc oni poświęcają się, przełamując wszystkie swoje fizyczne i psychiczne ograniczenia, choć wesoło na pewno im nie jest. Ich amatorska nieporadność, połączona z upartą ambicją, rodzi wiele komicznych scen i jest źródłem naszego śmiechu, choć to często śmiech przez łzy. W końcu jednak panowie osiągają sukces w pubie Charliego – to przecież można zdradzić. Na naszych oczach urodziło się przedstawienie w przedstawieniu. To my na końcu staliśmy się widownią z pubu, to do nas wyszli panowie przebrani w mundury policjantów, by powoli je zrzucać na ziemię, aż do czerwonych, zręcznie odpinanych stringów, by ukazać swoją (naszą?) nagość w rytmie najlepszych przebojów dyskotekowych.
Przedstawienie Marka Gierszała, absolwenta Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST i reżyserii filmowej na Uniwersytecie w Hamburgu, reżysera od lat pracującego artystycznie w Niemczech, ale aktywnego reżysersko również w kraju (to jego kolejne podejście do „Koguta w rosole”), zasługuje na uwagę i uznanie, ponieważ jest konsekwentne i zwarte. Twórca trzyma żelazną ręką aktorów, nie pozwalając im, by w rozbuchaniu, rozpasaniu i rozchachaniu przekroczyli cienką linię, dzielącą dobrą komedię z akcentami socjologicznymi i psychologicznymi od prymitywnej, żałosnej burleski. Uchwyt nie jest jednak na tyle silny, by zespół aktorski nie mógł zademonstrować pełni swoich zawodowych umiejętności. Siedmiu mężczyzn to przecież siedem charakterów, siedem życiorysów, siedem indywidualności. I siedem wspaniałych sposobów na wykreowanie postaci. Adam Myrczek, którego w spektaklu jest najmniej (szkoda!), tak wspaniale rozrysował swoim tańcem postać Lewisa, że już samo jego pojawienie się na scenie w finale i kolisty ruch nogą wywołały salwy śmiechu. Najmłodszy z grupy, cudzoziemiec Musti (Mustafa), zawrócił w głowach chyba wszystkim paniom, ponieważ przystojny, szczupły i wysportowany Mateusz Wojtasiński jest studentem ostatniego roku PWST w Krakowie, Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu, i „Kogut w rosole” stworzył mu szansę zaprezentowania swoich niebywałych umiejętności. Pozostali aktorzy również dali z siebie wszystko, by pokazać, co mężczyźni potrafią, gdy muszą i co znaczy męska przyjaźń. A ich finałowy występ to majstersztyk, także dzięki układom tanecznym Grzegorza Suskiego, wspieranego przez Katarzynę Zielonkę.
Polecam, nie tylko paniom!
Na koniec zagadka: wnikliwi widzowie proszeni są o policzenie, ile litrów piwa spijają aktorzy, zwłaszcza Czapla-Spencer, w trakcie każdego przedstawienia? Zadajemy to pytanie w trosce o wytrzymałość ich pęcherzy.
Teatr Polski w Bielsku-Białej • Samuel Jokic „Kogut w rosole” • Przekład Herbert Kaluza i Marek Gierszał• Scenariusz i reżyseria Marek Gierszał• Scenografia Hanna Sibilski• Układy tanecznie i sekwencje walki Grzegorz Suski• Asystent choreografa Katarzyna Zielonka• Obsada: Collin – Tomasz Lorek, Gordon – Jerzy Dziedzic, Spencer – Kazimierz Czapla, Dave – Grzegorz Sikora, Mustafa – Mateusz Wojtasiński, Larry – Michał Zgiet, Lewis – Adam Myrczek• Premiera 3 stycznia 2015
Zdjęcie-banner Magdalena Ostrowicka, zdjęcia ze spektaklu Monika Stolarska