PANIE NA PIERWSZYM PLANIE. Recenzja

Tekst: STANISŁAW BUBIN Zdjęcia: JOANNA GAŁUSZKA, PAWEŁ SOWA

W tych czasach ponurych, w jakich przyszło nam żyć, politycznych i pandemicznych, najlepszym lekarstwem na przetrwanie jest śmiech – czysty, zdrowy, perlisty, niewymuszony, radosny, płynący spod serca i wątroby, masujący przeponę i inne organy. Ponieważ o taką miksturę, choćby w mikroskopijnych dawkach, niezwykle dziś trudno, a na receptę nie ma jej wcale, jedyne, co mogę Państwu na szybko zapisać, to wizytę w teatrze na komedii Pół żartem, pół sercem. Mówię poważnie: ponad dwie godziny świetnej zabawy, w czasie której człowiek odrywa się od codziennych kłopotów, zapomina o wirusach, szczepionkach, propagandzie i głupocie rządzących, a nawet o maseczkach na twarzach, które teoretycznie powinny utrudniać śmiech – a jednak nie utrudniają.

Plakat do spektaklu Pół żartem, pół sercem. Projekt Tomasz Tobys.

Premierowy pokaz spektaklu Kena Ludwiga Pół żartem, pół sercem w reżyserii Witolda Mazurkiewicza odbył się w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej dopiero 6 marca 2021, choć sztuka miała zabłysnąć i ubawić nas w sylwestra. Ale wtedy, jak pamiętamy, rząd wymyślił na tę jedną noc stan wojenny i zamknął nas w domach, po czym wydłużył lockdown na kilka tygodni. Kiedy tylko to było możliwe, teatr wrócił do grania, do publiczności stęsknionej za sztuką, a owa szlachetna komedia sylwestrowa jest teraz ozdobą wiosennego repertuaru, w czym zasługa całego, niezwykle sprawnego zespołu, zwłaszcza żywiołowych odtwórców głównych ról Michała Czaderny (Jack) i Grzegorza Margasa (Leo).

Grają oni bezrobotnych aktorów z Anglii, chałturzących w amerykańskich miasteczkach z autorskim spektaklem Sceny z Szekspira. Jednak ani na sceny, ani tym bardziej na Szekspira nie ma na prowincji większego zapotrzebowania, gawiedź woli przesiadywać w spelunkach, toteż Leo i Jack z trudem wiążą koniec z końcem. Świetnie przy okazji pokazany jest teatr w teatrze – my, widzowie, obserwujemy aktorów grających fragmenty z Szekspira plecami do nas, przed publiką stworzoną przez resztę obsady. Taki rodzaj lustrzanego odbicia znakomicie wydłuża teatralną perspektywę. Podobnych zabiegów przestrzennych jest w sztuce więcej, a wszystkie zostały drobiazgowo przemyślane.

Nie znalazłszy w kolejnej mieścinie artystycznej satysfakcji, Leo i Jack ruszają pociągiem w drogę. Sceny wagonowe, w dużej mierze pantomimiczne, podbudowane tylko stukotem kół i mrugającym światłem imitującym mijane stacyjki, też trzeba wyróżnić, bo iluzja jest pełna. Scenografię przedziału tworzą zaledwie dwa fotele. Półki na walizki kreowane są przez ludzi, odbierających i oddających bagaże. Kiedy bohaterowie otwierają drzwi przedziału lub uchylają okno pędzącego wagonu, a wiatr z wentylatora rozwiewa im włosy, widz ma w głowie pełne wyobrażenie jazdy koleją żelazną przez amerykańskie pustkowia. Wyobrażenie to potęguje Kazimierz Czapla jako konduktor, wywołujący nazwy stacji i dający gwizdkiem sygnał do odjazdu, przeciągający przez scenę dziecięcy pociąg z wagonikami. Aktorzy świetnie dopasowują ruch sceniczny do ruszania i hamowania wagonów, co widać także w momencie, gdy poznana przez Anglików w pociągu urocza Audrey (Wiktoria Węgrzyn-Lichosyt) uczy się na korytarzu jazdy na wrotkach, bo w supermarkecie, w którym dostała pracę, będzie musiała klientów obsługiwać na jeżdżąco.

Właśnie w tym lokalnym pociągu młodzieńcy wyczytali w przypadkowo pozostawionej na siedzeniu gazecie, że sędziwa, schorowana milionerka Florence, przygotowująca się do odejścia z tego łez padołu (znakomita Maria Suprun) szuka bliskich krewnych, dzieci swojej siostry, która kiedyś wyjechała do Anglii i słuch po niej zaginął. A szuka z powodów prozaicznych – chce przed śmiercią ucieszyć oczy ich widokiem i zostawić im w spadku wielomilionowy majątek. Leo wpada więc na tyleż prosty, co szalony pomysł: muszą odegrać rolę krewnych wracających z Wysp w rodzinne strony. Jack jest przerażony konceptem przyjaciela, lecz z czasem oswaja się z myślą, że to dobry sposób na szybkie wzbogacenie się. Skoro na co dzień jako zawodowi aktorzy wcielają się różne postaci, skoro są Anglikami i mają angielski akcent, to muszą poznać tylko kilka szczegółów z życia rodziny Florence i znaleźć się w jej testamencie w roli spadkobierców. Nic prostszego.

Niestety, wszystko zaczyna się komplikować, gdy po rozmowie z Audrey, która (tak się składa) wynajmuje pokój u Florence, dowiadują się, że dzieci siostry milionerki nie są osobnikami płci męskiej, choć ich imiona w gazecie to sugerowały, lecz… osobniczkami płci żeńskiej. Krótko mówiąc – kobietami! Jack i Leo popadają w zwątpienie, lecz na krótko, żal im stracić miliony dolarów, którymi już podzielili się w marzeniach. Są przecież aktorami, grają sceny z Szekspira, a w teatrze elżbietańskim grali je wyłącznie mężczyźni, także wszystkie role żeńskie, więc oni też podołają, czemuż by nie!

Przenosimy się zatem do posiadłości milionerki i wtedy sztuka nabiera niebywałego tempa. Oni, Jack i Leo, poprzebierani za one (co już na wejściu staje się śmieszne) witani są gorąco, lecz wkrótce okaże się, że nie są jedynymi, którzy pragną wejść w posiadanie majątku Florence. Na jej dolary ostrzą sobie zęby zarówno cwany doktor, opiekujący się babcią (bardzo dobry w tej roli Grzegorz Sikora), namawiający swojego syna, niezgułę Bobby’ego (nietypowa kreacja Mateusza Wojtasińskiego) do ożenku z Audrey, a także pastor Duncan (Sławomir Miska), smalący cholewki do Meg (jakże słodkiej i stylowej Oriany Soiki), powiązanej z rodziną milionerki. Dlatego wydarzenia zaczynają się komplikować, sytuacje rodzą się coraz bardziej komiczne, nic nie układa się po myśli bohaterów, błyskawiczne przebieranki stają się koniecznością. Jack i Leo często zapominają, że raz są kobietami, innym razem mężczyznami, raz piszczą cienko, raz przemawiają grubo, przy czym jako kobiety (przebrane) zakochują się w Meg i Audrey, nie mogąc się przyznać, kim są naprawdę. Na domiar złego w drogę wchodzą im co i raz a to doktor, a to wielebny. Sama Florence też potrafi zadziwić, bo nie taka ona niesprawna i chora, na jaką wygląda, dobrze strzeże swojej zielonej kupki banknotów z wizerunkiem Waszyngtona. Żeby uzasadnić obecność w domu bogaczki przebranych siostrzenic i angielskich aktorów, Jack i Leo wpadają na pomysł, by w pieleszach Florence wystawić z udziałem wszystkich domowników, aktorów amatorów, sztukę ze scenami z Szekspira, co dodatkowo spiętrza przedziwne sytuacje. Niezwykłe wydarzenia gonią się nawzajem, żartom i śmiechom nie ma końca, choć czasami nasi bohaterowie chcieliby się poddać, usiąść i zapłakać. Zwłaszcza że nadszedł telegram, że do posiadłości Florence przyjeżdżają wkrótce jej prawdziwe siostrzenice, które, jak się okaże, chyba jednak prawdziwe nie są… Ale to sprawa policji.

Przedstawienie kończy się przedstawieniem z Szekspira, czyli znowu grą na wyobraźni, kolejnymi przebierankami przebierańców i chichotem trupiej czaszki z ponadczasowym to be or not be. Jestem pełen podziwu, jak znakomicie twórcy sztuki opanowali przestrzeń sceniczną, jak świetnie Mateusz Wojtasiński przygotował ruch sceniczny, jak perfekcyjnie zagrała cała scenografia i jak precyzyjny i sprawny jest w tej sztuce zespół Teatru Polskiego, nie tylko aktorski, ale i techniczny. Mistrzostwo! Role komediowe, jak wiadomo, ogląda się łatwo i przyjemnie, ale są one najtrudniejsze do wykonania. Tutaj zawodowi aktorzy momentami muszą grać także amatorów i robią to w sposób perfekcyjny, oczywiście dla naszej uciechy.

Jeśli czytając recenzję dobrnęliście do tego momentu, to musieliście po drodze doznać olśnienia, że przecież temat z Pół żartem, pół sercem jest dobrze wszystkim znany. Owszem! Szlachetna ta komedia (nie farsa!) inspirowana jest bowiem słynnym filmem z lat 50. Pół żartem, pół serio Billy’ego Wildera z Marilyn Monroe, Jackiem Lemmonem i Tonym Curtisem. Na tym jednak podobieństwa kończą się. Światowa prapremiera sztuki amerykańskiego dramaturga, scenarzysty filmowego i telewizyjnego Kena Ludwiga Pół żartem, pół sercem odbyła się w listopadzie 2002 w Teatrze Powszechnym w Łodzi w reżyserii Marcina Sławińskiego. Rok później komedię w realizacji tego samego reżysera mieli już okazję oglądać bielscy widzowie. W kobiece fatałaszki przebierali się wówczas Grzegorz Sikora i Rafał Sawicki. Po 18 latach przyszła pora na nową wersję tego samego przeboju w reżyserii Witolda Mazurkiewicza. W nowej obsadzie. Przebój ten sam, bo jak wiadomo najbardziej lubimy słuchać utworów, które już znamy, lecz cała reszta należy do tej nowej inscenizacji i – zapewniam – pełna jest zaskakujących niespodzianek choreograficznych i przestrzennych, znakomicie ożywiających wyobraźnię oraz popisów aktorskich, tanecznych i werbalnych. Polecam gorąco!

Zdjęcia Joanna Gałuszka

TEATR POLSKI w Bielsku-Białej: Pół żartem, pół sercem (oryg. Leading Ladies). TWÓRCY: Autor – Ken Ludwig, przekład – Elżbieta Woźniak, reżyseria – Witold Mazurkiewicz, scenografia – Damian Styrna, kostiumy – Barbara Guzik, muzyka – Piotr Klimek, ruch sceniczny – Mateusz Wojtasiński. OBSADA: Jack – Michał Czaderna, Leo – Grzegorz Margas, Audrey – Wiktoria Węgrzyn-Lichosyt, Bobby – Mateusz Wojtasiński, Doktor – Grzegorz Sikora, Meg – Oriana Soika, Wielebny Duncan – Sławomir Miska, Florence – Maria Suprun, Prezes Automobilklubu, Pracownik techniczny, Konduktor, Pokojówka, Posłaniec z telegramem, Policjant w cywilu, Murzyn kamerdyner – Kazimierz Czapla. Premiera 6 marca 2021.

Zdjęcia Paweł Sowa / UMBB
Napisano w Aktualności
Archiwum

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress