ŚWIAT PŁONIE CAŁY CZAS, WIĘC… DO PIACHU Z NIM! Recenzja

STANISŁAW BUBIN

Scena jest ciemna, mroczna. Światło prawie nie przebija, snują się mgły. Widać czarne pnie drzew, słychać jakieś trzaski. Głębia lasu, w którym koczują sami mężczyźni. Uzbrojony oddział. Gdzieś dalej zarys sylwetki wartownika. Śpią, chrapią, wiercą się, popierdują, czochrają o deski dwukołowego wozu. To arba bez resorów, do przewozu worków z ziarnem albo trupów. Są czujni, wróg zaraz może nadejść. Błyski bagnetów i luf karabinów. Ciała okryte szmatami. Zarośnięci, brudni. Zimno, wtulają się w siebie, odpychają, lepią się w masę uformowaną z mięśni, kości, krwi. Krople wody spadają z gałęzi. Leżą na piachu, w każdej chwili do piachu mogą trafić…

Od naturalistycznego pokazania partyzantki zaczyna się spektakl „Do piachu” Tadeusza Różewicza. W sobotę 23 marca 2024 w Teatrze Polskim odbyła się premiera tego dramatu w reżyserii Witolda Mazurkiewicza i Janusza Opryńskiego. Czwarta premiera w historii. W historii dłuższej nieobecności niż faktycznej obecności sztuki na polskich scenach. Pierwsza odsłona „Do piachu” nastąpiła jeszcze za komuny i wywołała furię wśród kombatantów i patriotów. Druga była na przełomie ustrojów i także uznana została za szyderstwo z narodowych i religijnych świętości. Trzecią sprzed dwudziestu lat i teraz tę czwartą, najnowszą, przygotował ten sam duet reżyserski – i odbiór ponownie się zmienił. Szaleństw i bicia piany z wściekłości już nie ma. Granice wolności artystycznej znacznie się poszerzyły, zmienił się zakres interpretacyjny dramatu.

Teraz rzecz już nie idzie o spory między akowcami a narodowcami, bo kogo one obchodzą, gdy na drugą stronę tęczy przeszli prawie wszyscy kombatanci? Nieważne są waśnie klasowe między dziedzicami a chłopami, kłótnie o kształt powojennej Polski, o to, kim byli Marks i Engels, jakie mają być pryncypia ustroju komunistycznego… Kiedy oficer polityczny w sztuce zaczyna pogadankę o marksizmie-leninizmie, brzmi tak anachronicznie, że aż zęby bolą. Już wtedy, w lesie, żołnierze nic z tego bełkotu nie rozumieli, a co ma pojąć współczesny widz? Twórcy przedstawienia postanowili jednak trzymać się granic wyznaczonych tekstem, lecz odrzucili balast historycznych odniesień, całe dawne tło polityczne, ówczesną doraźność, która dziś mogłaby razić. I postawili na uniwersalizm, na formę i czysty dramat. Na ukazanie okrucieństw świata w dekoracjach ukrzyżowania, męki ludzkiej.

***

Dramat „Do piachu” pisany był przez Różewicza aż siedemnaście lat. Pomysł na sztukę narodził się zaraz po wojnie, lecz poeta wrócił do niego dopiero w 1955 roku. Ostateczny kształt dzieło uzyskało w 1972 roku, jednak cenzura nie dopuściła do publikacji sztuki. Trzeba było na to czekać kolejnych siedem lat. Dzieło Różewicza doczekało się druku po raz pierwszy w miesięczniku „Dialog” w 1979 roku i od razu stało się jednym z najgwałtowniej atakowanych przez środowiska opozycyjne i kombatanckie. Prapremiera sztuki w reżyserii Tadeusza Łomnickiego odbyła się 29 marca 1979 roku w Teatrze na Woli. Po raz drugi wystawił ją w Teatrze Telewizji 24 września 1990 roku Kazimierz Kutz. Spektakl Łomnickiego zniknął z afisza po kilku przedstawieniach, a sam reżyser musiał ustąpić ze stanowiska dyrektora. Z oporem spotkało się także przedstawienie Kutza, wtedy dyrektora krakowskiego oddziału Telewizji Polskiej. Władze „Solidarności” z krakowskiego ośrodka doprowadziły do jego dymisji, zarzucając mu brak patriotyzmu i chęć niszczenia narodowych wartości. Krytyk Jan Kott po tych wydarzeniach nazwał „Do piachu” jednym z najważniejszych dramatów w powojennej Polsce. Trzeci raz po sztukę sięgnęli w 2003 roku Janusz Opryński z Teatru Provisorium i Witold Mazurkiewicz z Kompanii Teatr w Lublinie, lecz wówczas inscenizacja nie wywołała już tak skrajnych emocji – przeciwnie, spektakl zebrał dobre recenzje, zagrano go ze sto razy w kraju i za granicą. Po 20 latach Opryński i Mazurkiewicz zdecydowali się ponownie sięgnąć po utwór, po „raport z lasu, z czasów Apokalipsy”, dokonując swoistego remake’u spektaklu z 2003 roku. Jak teraz wypadła rozprawa z wojną, a raczej ze wszystkimi wojnami, z męską przygodą w lesie? Jak na nowo napisany został „raport (…) z czasu, kiedy Bóg człowieka opuścił”? Z czasu i lasu Roku Pańskiego 2024, w którym masowo, na potęgę, wycina się drzewa i strzela do wszystkiego co żyje – do zwierząt i przypadkowych ludzi, branych przez myśliwych za dziki. Od przeszło 20 lat nikt „Do piachu” w Polsce nie wystawiał, bo nie było na to zgody rodziny zmarłego w 2014 roku twórcy. Aż do teraz. Wnuczka poety, Julia Różewicz, spadkobierczyni praw autorskich, po namowach zgodziła się ostatecznie na to, by po raz czwarty przedstawienie zagościło w teatrze. Dramat zdążył już obrosnąć swoistą legendą – doczekał się embarga ze strony poety na dalsze realizacje, ponieważ dostawał zaoczne wyroki śmierci od zajadłych krytyków i wrogów. Teraz Mazurkiewicz i Opryński kolejny raz podjęli dyskusję z „ludźmi z lasu” na temat etosu partyzanckiego (istnieje jeszcze?) i mitu żołnierzy wyklętych (kreowanego przez prawicę), ale na spokojnie, bez nienawiści i negatywnych emocji. Co z tego wyniknie? Pewnie niedługo usłyszymy…

TADEUSZ RÓŻEWICZ (1921-2014). Fot. Wiki Commons

Tadeusz Różewicz, przypomnę, przez dwa i pół roku był partyzantem w lasach pod Radomskiem i często powtarzał, że partyzanta od bandyty dzieli niekiedy jeden krok. Właśnie o ten jeden krok tutaj chodzi. Akcja sztuki toczy się jesienią 1944 roku. W lesie, pewnie gdzieś pod Radomskiem. Bohaterami są żołnierze oddziału Armii Krajowej, do którego przyłączają się porucznik z Narodowych Sił Zbrojnych i partyzanci z Batalionów Chłopskich. Mamy więc przegląd podziemia zbrojnego. Waluś, główny bohater (lub raczej antybohater), przyłapany został na gwałcie i rabunku, za co trafił do prowizorycznego aresztu, po czym go rozstrzelano. Przed śmiercią defekuje w czasie odmawiania modlitwy. Różewicz napisał o nim: „Nie wybrałem bohatera, wybrałem śmierdziela, wybrałem ludzką kreaturę godną pogardy i zapomnienia, a nie szacunku i pamięci. Jest naiwnym prostaczkiem, zaabsorbowanym najprostszymi potrzebami ciała”. Autorowi chodziło o deheroizację walki, destrukcję narodowych mitów, obniżenie poziomu tragedii do prostej fizjologii. „Do piachu” wpisało się w krytykę wojny, II wojny światowej. Dziś mówimy – wszystkich wojen. O tamtej światowej nowe pokolenie nic nie wie, lecz mamy wokół siebie napięcia polityczne, a od dwóch lat wojnę w Ukrainie, tuż u naszych granic. Rosyjskie rakiety co pewien czas naruszają polską przestrzeń powietrzną. To są realia. Namacalne. Wszędzie na świecie płoną krwawe ogniska nowej Apokalipsy. Ta odświeżona interpretacja „Do piachu” jest zatem jak najbardziej na czasie i powinna wywołać dyskusję.

***

W spektaklu każdy z żołnierzy pomieszkujących w lesie dźwiga swój bal na plecach, pień, ciężkie brzemię. Noszą te drzewca bez skargi, bez zrozumienia powodów, jakby tak zawsze musiało być, choć nie wiadomo po co. Kiedy rozpościerają ręce i wyciągają dłonie, tworzą całą swoją sylwetką wyraźny znak krzyża. Znamię uwikłania w historię, której nie rozumieją i w wojnę, którą toczą z bliżej nieznanych powodów. Kazali nosić, to noszą. Kazali strzelać, strzelają. Obojętnie do kogo. Gwałcić i rabować nie kazali, lecz mimo to gwałcą i kradną. Są za głupi, żeby to rozważać i zbyt cwani, by angażować w to sumienia. Nie jest to spektakl łatwy do zrozumienia i nie jest przyjemny. Żołnierze są prymitywni, agresywni, posługują się szorstkim językiem. Żadnej w nich finezji, pięknoduchostwa, zero wzruszeń i uniesień estetycznych. Muszą uchylać się przed kulami i zabijać, żeby samemu nie zostać zabitym. Gdy trzeba maszerować, maszerują. Wybijają rytm podkutymi buciorami. Wszyscy tak robili i robią do dzisiaj: akowcy, gestapowcy, esesmani, enkawudziści. Siepacze Stalina i Putina. Najemnicy, Chińczycy, Palestyńczycy, mosadowcy oraz ci z Hutu i Tutsi… Maszerują i wojują. Każdą rzecz załatwiają soczystym „kurwa mać”. Dużo kurestwa językowego przelatuje po lesie. W sztuce grają sami mężczyźni, kobiet nie ma. To wojsko, partyzanckie wojsko. Zbrojne podziemie. Jedynie raz słychać kobiecy głos zza kulis, jakby ze wsi – wycie gwałconej kobiety, straszliwy nieludzki ryk. Sukienkę zadarł jej Waluś, wsiowy głupek, prymityw, antybohater, ale jednak partyzant związany honorową przysięgą i rozkazami. Przyłapany – zaklina się na Boga, że tego nie zrobił. Może i nie zrobił, może zrobił, ktoś jej sukienkę zadarł i potem okrutnie zniewolił. Przygłupiego kmiotka ujęli, aresztowali i skazali. W tej roli nieporadny, bełkotliwy Sławomir Miska. Zapamiętuje się tę postać-antypostać, bo nie budzi żadnej sympatii. Komendantem oddziału jest zmęczony wojaczką i partyzantką Grzegorz Sikora. Użera się z wyższym, nieobecnym dowództwem (świetna scena rozmowy przez megafon), wszystkiego ma dosyć, troski i zmartwienia zapija bimbrem. Odpowiada za oddział, ale każdy w tej grupie robi swoje, posłuchu za wiele nie ma. Trzeba przeżyć każdy kolejny dzień. Rozkaz zastrzelenia skazanego na śmierć Walusia ma wykonać porucznik Kiliński, którego gra Michał Czaderna. Skazańca trzeba wpierw napoić i nakarmić, a później powiedzieć mu,że jest wolny, może wracać do wioski. Waluś jest nieufny. Żre i pije, rozgląda się na boki, może chciałby zbiec, ale nie – chce się tylko załatwić. I pomodlić na wszelki wypadek. Modli się, zaraz potem dostaje strzał w plecy; jest ranny i zaskoczony atakiem, młody porucznik musi go wykończyć, strzela mu w pierś z przyłożenia. Po wszystkim, zwłoki do piachu, życie wraca do normy, do tego, co każdy w oddziale lubi najlepiej. Grzegorz Margas grający Siekierkę, jedynego partyzanta z książką (to, zdaje się, „Król Duch” Słowackiego) cały czas opiera się o drzewo, patrzy gdzieś w dal, może rozmyśla nad rapsodami, może filozofuje albo po prostu odsypia walkę na stojąco. Jest jeszcze kucharz oddziałowy Sfinks, dobra rola Tomasza Lorka – wojak dobroduszny, w typie szwejkowskim, żartowniś, zadowolony z tego co ma i co robi. Karmi oddział, smaży wątróbkę z cebulką (autentyczny zapach na cały teatr) i niewiele zastanawia się nad tym, co się dzieje, jaka będzie przyszłość. Chyba ciąży mu karabin, wolałby posługiwać się patelnią i zapełniać chłopakom brzuchy. Ale to taki typ, który równie beznamiętnie zabija jelenia, co i Niemca albo Ruska, jeśli się nawinie. W grupie jest jeszcze Marek, pseudonim Broda, grany przez milkliwego Piotra Gajosa. Niewiele się odzywa, lecz jego obecność jest znacząca. Wpływa na pozostałych twardym charakterem. Typowy żołnierz, zorganizowany, zdyscyplinowany. Ceni kompanów, troszczy się o bezpieczeństwo oddziału, nie podważa rozkazów, działa pewnie jak maszyna do zabijania. Jest przecież wojna, trzeba zabijać.

Partyzanci nadrabiają minami, buńczucznością, ale w gruncie rzeczy wciąż się boją, są wystraszeni jak mało kto. Swoje wiedzą – zawsze zabija się wrogów w czasie wojny, bo ciebie zabiją, o czym tu dyskutować. Ano, jest o czym!… Ci ludzie zdani są na siebie, lecz nie są braćmi. Nigdy nie będą. Wojna wyprała ich z uczuć. Z przedstawienia wieje chłodem. Twórcy nie są za, ani przeciw. Nie opowiadają się za niczym i nikim, za żadną ze stron politycznych, ani za historycznymi legendami. Beznamiętnie pokazują, jak młyny zbrodni mielą charaktery, jak tytłają ludzi w błocie i krwi. W tę epicką opowieść o trudach wojny i szlachetnym zabijaniu wrogów twórcy włączyli – to nowość – fragmenty „Pieśni o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke”, utworu XIX-wiecznego austriackiego poety Rainera Marii Rilkego, zaczynającego się od słów „Jazda, jazda, jazda, w dzień, w nocy, w dzień. / Jazda, jazda, jazda. / Jakże wątła się stała odwaga, jak wielka tęsknota. Nie ma gór, nie ma żadnego drzewa. Nic się powstać nie waży…”. Ów rapsod śpiewa, a raczej melodycznie recytuje Adam Myrczek, kręcąc monotonnie, niczym ślepy lirnik wioskowy, lirą na korbę. Wojna, jak ją widział i opisał Rilke, jak ją widzieli i opisali inni, jak przeżył ją Różewicz, zawsze jest okrutna. Widzowie Roku Pańskiego 2024 to zupełnie inne pokolenie, ale epatowani są przez media tymi samymi okrutnymi obrazami wojny, jakie widział Różewicz w lesie i jakie wszyscy widzimy teraz na Ukrainie czy w Gazie. Krew, rany, śmierć i zniszczenia. Płacz i strach. Nienawiść. Zawsze to samo. Może rozmach współcześnie jest inny, okrucieństwa większe?

Twórcy przedstawienia pokazali wielkość Różewicza bez zapiekłości, ironii, aluzji i szyderstw. Ich opowieść o zabijaniu i upodleniu ludzkim jest rzetelna, uczciwa i tak bardzo obiektywna, jak tylko się da. Mówią: historia nie może być bronią w walce, nie może być cepem, którym okłada się przeciwników, nie może dostarczać argumentów do bieżącej polityki. Musi być jednak poznawana i rozumiana, żeby służyła do wyjaśniania zjawisk, pojmowania genezy i wyciągania wniosków na przyszłość. Może nadejdzie kiedyś taki dzień – o czym w ślad za innymi poetami i filozofami marzył autor sztuki – że narodzi się nowy, dobry człowiek i że wszyscy ludzie będą braćmi. Ale na razie na całym świecie rozpalają się kolejne konflikty i płoną nowe ogniska wojny. Więc… do dupy z takim światem, do piachu z nim!

DO PIACHU. TWÓRCY: Autor – Tadeusz Różewicz; Reżyseria – Witold Mazurkiewicz, Janusz Opryński; Kostiumy – Witold Mazurkiewicz; Reżyseria światła – Jan Piotr Szamryk; Inspicjentka / suflerka – Halina Mieszczak; Asystent reżyserów – Michał Czaderna.

OBSADA: Waluś – Sławomir Miska; Siekierka – Grzegorz Margas; Lirnik / Muzyka i śpiew na żywo – Adam Myrczek; Komendant – Grzegorz Sikora; Sfinks – Tomasz Lorek; Kiliński / Bury – Michał Czaderna; Marek / Broda – Piotr Gajos. Teatr Polski w Bielsku-Białej, Duża Scena. Premiera 23 marca 2024.

ZDJĘCIA Dorota Koperska.

Napisano w Aktualności
Archiwum

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress